wy... że znalazłem cię nareszcie... ale jak zarazem boleśnie mi tak znaleźć panią.
— O! — uśmiechnęła się Lenora, wpatrując się o mroku w biednego gościa postawę i rysy, których dobrze rozeznać było trudno — to, co mnie spotkało, spodziewane było zawsze. Jam widmo tej przyszłości miała przed oczyma zawsze. Nic w tym tak strasznego. Pojmuję wszakże — dodała — że na was, coście mnie ostatnim razem widzieli w innym, wcale odmiennym położeniu... czyni to wrażenie.
Kasia może z ciekawości pośpieszyła z lampką. Przy jej świetle oczy Zbigniewa zwróciły się na Lenorę, a ona też wpatrywać się poczęła w niego z pełnym współczucia wyrazem... Dostrzegła pewnie wynędznienia i choroby ślady na miłej, łagodnej jego twarzy... opasanych brunatną pręgą oczach, piersi zaklęsłej, ku której machinalnie chodziła ręka niespokojna, jakby ją uścisnąć chciała, i zbladłych wargach, prawie od barwy twarzy nie dających się odróżnić.
On oglądał się po izdebce ubogiej, po sprzęcie i rozrzuconej robocie, przez które łatwo życie odgadnąć było można; potem oczy pełne politowania zwrócił na nią i mimo woli ręce mu spadły załamane.
— Pani tu mieszkasz! Sama jedna!
— Z Bogiem — dodała spokojnie Lenora — z pracą, ze wspomnieniami drogiej mojej matki, tych mi nikt odebrać nie może. Wierz mi, panie Zbigniewie, życiu nie wyrzucam nic, ani Opatrzności, dała mi sierocie najlepszą matkę, dała mi uśmiech szczęścia w młodości, kilkanaście lat swobody, aby umysł i serce dojrzało; miałażbym prawo więcej wymagać i na to, co dziś jest, się uskarżać?
Zapłaczę czasem... mimo woli, ale potem, uspoko-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Czarna Perełka.djvu/50
Ta strona została uwierzytelniona.