Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Czarna Perełka.djvu/53

Ta strona została uwierzytelniona.

— Może być, że dzieci powtórzyły jakie niefortunne słówko moje z historii, której ich uczyłem... a ono się nie podobało... To prawda — mówił Zbigniew — że zakazano mi szczepić patriotyczne wyobrażenia, a ja nie umiałem dość panować nad sobą i brać słów na wagę... Musiano coś przeciwko mnie pochwycić... i...
— Zostałeś pan odprawiony.
— Tak, pani — rzekł skromnie Zbigniew — ale to najmniejsza rzecz.
— Cóż myślisz począć?
— Ja? — zakłopotany, spuszczając oczy, odparł Zbigniew — jeszcze nie wiem. Dostałem się do Warszawy, szukam zatrudnienia, nie mam żadnego.
— Ale pan przynajmniej — przyglądając się skromnemu nader strojowi, zawołała Lenora — coś sobie zaoszczędziłeś.
— Tak! tak! pani... trochę... Mam coś. Utrzymuję matkę... na jakiś czas starczy nam... a potem się coś znajdzie. Ja chciałem — zagadując, dorzucił — powiedzieć tylko pani, że jestem wolny, to bym może mógł w czym usłużyć, dopomóc, a tak byłbym szczęśliwy.
— Mój panie Zbigniewie, — odezwała się, opierając twarz na dłoni, Lenora — masz słuszność, tylko dwie niedole mogą być sobie pomocne. Ja jednak dotąd sama starczę na moją. A pan? Gdzież matka?
— Matka jest w Warszawie... — cicho dodał Zbigniew — trochę mi chora.
Zamilkł. Lenora wpatrywała się w niego z zajęciem żywym.
— Tak — rzekła — dwie niedole mogą jak dwa złamane drzewa podpierać się wzajem, aby nie padły... ale na to potrzeba szczerości obustronnej. Pan mi nie wszystko mówisz o sobie.