jak wy, którą by najszczęśliwsza i najświetniejsza rodzina chlubić się mogła... być rzuconą w tę samotność... nagle... bez przejścia... a mój Boże! to mi się nie mieści w głowie, to mi rozsadza serce. Pomnisz pani, gdym odjeżdżając raz ostatni, żegnał cię w tym ganku klematydami obwieszonym, obstawionym kwiatami, królującą w pałacu, otoczoną ludźmi, co odgadywali twe rozkazy... uśmiechniętą do pogodnego wieczora wiosny. Któż by był naówczas odgadł, że cię znajdę dziś samą jedną, bez sługi, w izdebce ciasnej. A! nie! to chyba sen.
— Nie, to najpospolitsza w świecie rzeczywistość — odezwała się Lenora — to życie w całej sile swych praw, które są nieubłagane.
— Z tego wszystkiego wiesz pan, czego mi żal? — dorzuciła cicho Lenora.
— Mogęż zgadnąć?
— Cyganka... lubiłam muzykę... namiętnie — teraz cisza grobowa, nie słyszę jej, nie gram... w duszy mi tylko śpiewa. Czasem tęsknota porwie taka za pieśnią, że się jak dziecko rozpłaczę, porwę moje nuty, rozłożę na kolanach i chodzę po nich oczyma... dałabym chleb mój obiadowy...
— Jak to chleb! — krzyknął Zbigniew — chleb?
Lenora się zarumieniła.
— A! cóż to mnie pan łapiesz za słowa! figura retoryczna!
— A dlaczegoż pani nie zabrałaś swego fortepianu?
— Bo niestety powiedziano mi, że nie był mój! Erard u mnie!
— Ależ pani miała drugi w swoim pokoju.
— Ten się komuś podobał... nie mówmy o tym — przerwała głosem zmienionym. — Daremne żale.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Czarna Perełka.djvu/57
Ta strona została uwierzytelniona.