Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Czarna Perełka.djvu/58

Ta strona została uwierzytelniona.

Mieli słuszność, cóż bym ja robiła z fortepianem? próżny koszt! gdzie go postawić? Kłopot i ciężar! odrywałby mnie kusiciel od pracy... a tak... a tak... siedzę, szyję i muszę mieć rozum.
— Aleby można nająć tanio — rzekł nieśmiało Zbigniew. — Ja mam u jednego z przyjaciół...
— Kłamiesz pan — przerwała Lenora żywo — rumienisz się i zmyślasz. Nająwszy, gdzie go postawię, a postawiwszy, jakże będę grała, chyba żeby być od sąsiadów przeklinana.
— Ale toby było szczęściem dla nich słyszeć panią.
— Już nie mówmy o tym, nie mówmy o tym — przerwała gorączkowo Lenora — dość! Rzeczywistości trzeba śmiało w oczy zaglądać, a nigdy jej nie przebierać za coś innego, czym nie jest.
Zbigniew wstał milczący... ona mu podała rękę.
— Męstwa, panie Zbigniewie — rzekła — kiedyś przyjdź do mnie, ażebyś mnie do matki zaprowadził. W niedzielę pójdziemy razem, nieprawdaż?
— Panibyś raczyła?
— Ja potrzebuję kogoś... chcę mieć, przemówić do tych, co mnie zrozumiają. Poznaj nas, panie Zbigniewie.
Młodzieniec stał czegoś zmieszany i szczęśliwy razem, widać było, że z serca synowskiego był jej wdzięczny, a coś go wstrzymywało od przyjęcia tej ofiary. Żywo schylił się do pocałowania jej ręki, na której łzę może zostawił, i nie odpowiedziawszy nic, wybiegł z pokoju.
I ona też nic już nie rzekła, przeprowadziła go oczyma, spuściła głowę.
— Któż wie? — szepnęła do siebie — może Bóg zesłał mi go na obrońcę? Może w nim będę mieć brata? Dwie niedole! Dwie niedole! — powtórzyła