i w szept a marzenie rozsnuły się myśli... a oczy zaświeciły łzami. Żywo jednak otarła je, chwyciła robotę, przysunęła lampę, zmusiła się do pracy i znów machinalnie igła poczęła biegać po płótnie.
Doktór siedział po obiedzie w fotelu z książką i cygarem, rzadkiej chwili spoczynku używając, na pół roztargniony jakimiś myślami, dla których często rozpoczęte rzucał czytanie, gdy służący oznajmił mu, że młody jakiś jegomość (sługa w ten sposób oznaczać był zwykł osoby, których stanu nie mógł odgadnąć) bardzo się dopraszał chwilowej rozmowy.
Domyślał się jakiegoś biednego pacjenta. Wejście Zbigniewa i spojrzenie nań nie wywiodło go z tego błędu; twarz blada, oko zgasłe potwierdziły raczej przypuszczenie. Ubiór ubogi zdradzał dolę niebardzo szczęśliwą. Z tym większym współczuciem doktór wstał na przyjęcie biedaka i wskazał mu krzesło. Była chwila milczenia, wśród której lekarz, nawykły do czytania w ludzkich twarzach, badał nieznajomego troskliwie.
— Co panu jest? — spytał wreszcie, widząc zakłopotanie jego.
— Mnie! ach! szanowny panie — odezwał się gość — przebaczysz mi, ale ja nie przyszedłem radzić się dla siebie. Ja... muszę być zdrów. Mam do pana konsyliarza prośbę.
— Słucham, mów pan otwarcie.
— Kilka lat temu — odezwał się Zbigniew — miałem szczęście poznać w domu pani wojewodziny, u której niegdyś ojciec mój był w obowiązkach, pannę Lenorę Zara.
— A! — zawołał żywo doktór — pan ją znasz?
— I wiele jej i wojewodzinie nieboszczce wdzię-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Czarna Perełka.djvu/59
Ta strona została uwierzytelniona.