ci ludzie jej własność, nędzny fortepian, który ona tak lubiła, odebrali sierocie! Czy to się godzi?
Doktór chłodno i wielce serio odparł:
— Potrzebny był im jako sprzęt w salonie, zajmujący jego kąt niezastawiony, a choć na nim nikt nie gra, miło się pochwalić, że to Erard czy Pleyel.
— Nie chcę pana nudzić, ale mi idzie dla niej o fortepian. Ja go znajdę, pan zmyśl, że dajesz od siebie.
— Przepraszam cię, kochany panie, ale ja ojcu umierającemu, jest temu lat trzydzieści, dałem słowo, że nigdy nawet dla dobrej pobudki nie skłamię; nie mogę złamać świętej przysięgi... ale... mogę dać sam fortepian.
Zbigniew się zafrasował.
— Proszę pana, to zupełnie co innego! Mnie by tak było przyjemnie odsłużyć jej dobroć dla mej matki.
— Zrobisz to drugim razem.
— Zresztą — rzekł żywo Zbigniew — prawda i to, że cały mój projekt i pańska dobra wola rozbija się o nieprzezwyciężoną trudność. Nie ma go gdzie postawić.
Doktór rzekł lakonicznie:
— Znajdzie się.
Młodzieniec chwycił jego ręce z uczuciem, ścisnął i w ramię począł całować. — A! panie, nie zawiodłem się, jesteś równie dobry, jak rozumny.
— O! o! pochlebca, pfe! — rozśmiał się stary — a widząc, że chce wyjść, zatrzymał go gwałtem.
— Gdzie matka wasza mieszka?
— Moja matka? albo...
— Wspomniałeś o matce, a bodaj i o tym, że nie bardzo zdrowa; chcę ją odwiedzić.
— Moją matkę? — powtórzył Zbigniew.
— Tak, tak, i powinszować jej poczciwego syna. Ale gdzież mieszkacie?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Czarna Perełka.djvu/62
Ta strona została uwierzytelniona.