— Na Dziekance... ale w takim... tymczasowym, ubogim kątku.
— To nic nie szkodzi, jam więcej nawykł do kątków niż do salonów.
Zbigniew zmuszony wybąknął numer.
— Za jednym zamachem — dodał konsyliarz — powiedz mi pan, czy sam byś mojej rady nie potrzebował? Nie bardzo mi się zdrów wydajesz.
Zbigniew się uśmiechnął.
— O, proszę konsyliarza, zdrowiuteńki!
— A! no, to dobrze... — podał mu rękę, rozstali się. Zbigniew pobiegł do matki, a doktór pomyślawszy wziął za kapelusz i poszedł pieszo do pani Laury.
Jesteśmy zmuszeni powiedzieć dwa słowa o pani Laurze, uprzedzając naprzód łatwowiernych czytelników, iż to imię jest tylko pseudonimem znanej bardzo w owych czasach w Warszawie osoby. Pani Laura była wdową od bardzo dawna; syna jedynaka ożeniwszy szczęśliwie i oddawszy mu majątek, sama z pensją od niego osiadła w stolicy, którą lubiła, o której mówiła zawsze, że gdzie indziej żyć by nie mogła. W lecie jeździła do wód regularnie, na zimę powracała. Zdaje się, że towarzystwo bez niej, równie jak ona bez niego, byłyby się nie obeszły. Pani Laura najczynniejsze w nim stanowiła kółko. Należała do Towarzystwa Dobroczynności, do Ochronek, do kwest, do loterii fantowych, do wszystkich zabaw i smutków, wiedziała o wszystkim, zajmowała się każdą rzeczą. Mała, ruchliwa, dosyć brzydka, nie bardzo młoda, pomimo to stroiła się wykwintnie, lubiła skandaliki i ploteczki, złośliwa była nadzwyczaj, a w istocie cała jej ruchliwość pochodziła z tego, że z życiem nie wiedzieć co było zrobić... a zająć je czymś stało się koniecznością. Jak się nadzwyczajna
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Czarna Perełka.djvu/63
Ta strona została uwierzytelniona.