— Pewnie, że jest u niej — zimno odezwał się Alfred — ale na miejscu mamy, mając prawo, zrobiłbym rewizję i można by go odzyskać, jeśli jeszcze nie sprzedany.
— Nie chcę i kanaka, i fortepianów, i nic. Krzywdę moją niech Bóg sądzi! — wzdychając patetycznie, zawołała hrabina.
Alfred przechadzał się po pokoju.
— Ja zawsze — rzekł po chwili — przewidywałem, co nas z tą jejmościanką czeka. Musieliśmy dysymulować... szczędząc wojewodzinę... teraz za to pokutujemy.
Hrabina westchnęła.
— Myślisz, że ja nie próbowałam siostry zreflektować? Ale to było zaślepione, to były czary, że mnie nieraz grzeszne myśli przychodziły. Trzęsła się słysząc ją nadchodzącą... być bez niej nie mogła, a pochlebnica jak pies u nóg jej leżała... i nazywała tylko matusią! mateczką! mamą! bo inaczej nie było wolno... i ty pod koniec świadkiem ich sam byłeś nieraz. Wojewodzina oszalała. Żeby nie ten projekt małżeństwa, ręczę ci, że byłaby Julka sprowadziła i wyswatała ją za życia. Szczęście, żeśmy się z taktem znaleźli i tej plamy uniknęli... a drugie szczęście, że ty miałeś rozum i nie stał się skandal, bo choćbyś ty nic nie był winien, przy takich narzucaniach się... ale zawsze pletliby, żeś sierotę skrzywdził.
— Hm! — szepnął Alfred cicho — był tam ktoś inny.
— Był? proszęż cię! Toć trzeba o tym gadać głośno... niech ludzie wiedzą, co to za synogarliczka. Aleś ty mi nigdy nic o tym nie wspominał.
— Nie było o czym mówić — sucho odparł Alfred.
— Któż to taki?
— Swój swego szuka... syn jakiegoś oficjalisty,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Czarna Perełka.djvu/74
Ta strona została uwierzytelniona.