Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Czarna Perełka.djvu/77

Ta strona została uwierzytelniona.

wała jak sobie. Szczęściem, w porę jeszcze chłopak posłyszał z ust wdzięcznych prawdy, które do jego przekonania trafiły. Zostało w nim coś z matki, ale nowa nauczycielka pchnęła go na lepszą drogę.
Z takim usposobieniem, jak matka Zbigniewa, rzuconą być w życie nędzy, pracy i w cień a kąt społeczeństwa, jest niewypowiedzianą męczarnią. Biedna kobieta trawiła dnie we łzach, noce na westchnieniach. Mieszkanie jej zdradzało najlepiej charakter, przy największym niedostatku bezsilne staranie o jakąś niemożliwą, nieszczęśliwą elegancję, okruchy lepszych nieco czasów... wszystkie zmyślenia, na jakie zdobyć się może ubóstwo, które ukryć się i zamaskować pragnie.
Coś bardziej tragicznego, a razem więcej do smutnego uśmiechu pobudzającego wymyślić trudno.
Pierwszy pokój, do którego wszedł doktór, miał widoczną pretensję być salonikiem. Stół okrywała kolorowa niegdyś serweta, stał na nim jakiś otłuczony wazonik ze zwiędłym bukietem; na kulawej szafeczce ponastawiano umiejętnie nieco obłamanej porcelany, tak aby jej kalectwo zamaskować dla patrzącego.
W oknach były firanki perkalowe, ale pąsowe z frędzlami, trochę kwiatów w wazonach.
Wśród tego biednego, ciemnego saloniku siedziała wdowa, blada, z twarzą wyniszczoną, w odzieży starej i zużytej, ale skrojonej i przybieranej tak, aby robiła złudzenie modnego kroju i formy, w chustce wyszarzanej, w rękawiczkach, bez których się ruszyć nie mogła.
Na widok nieznajomego przybrała ton i postawę teatralną wielkiej pani, zesznurowała usta i posunęła się ku doktorowi, cała w ruchach wymuszonych, a dla patrzącego bolesnych.
Jeden rzut oka starczył staremu do objęcia sytua-