i psa we wsi znienawidzono. Pan Mikołaj był na pozór flegmatyk, spokojny, małomówny, czasem się od niego słowa było trudno dopytać, niekiedy nawet się jąkał tak zawzięcie, iż najcierpliwszego znudził. Uważano wszakże iż jąkanie mu przychodziło gdy się nad czém potrzebował namyśléć, jakby się niém umyślnie posługiwał. Do kościoła uczęszczał bardzo regularnie, przychodził niemal pierwszy, odchodził ostatni, modlił się na różańcu z podniesionemi do góry rękami, wzdychając głośno, a gdy się w piersi bił, na cały kościół słychać było... W wielki piątek zawsze krzyżem leżał godzinę, pościł z suchotami. Dla ludzi wszakże co z nim mieli sprawy pieniężne ciężki był, gorzéj żyda... Mówił do nich słodko, a bardzo pobożnie zawsze, ale serca w nim za trzy grosze nikt nie znalazł... Już drugiego roku chodził z rękami w kieszeniach, około chaty i ogrodu sam nic robić nie potrzebując, bo sobie w procencie od pieniędzy daremszczyznę zawsze wymawiał. Jeden mu rąbał, drugi kopał, trzeci grodził, czwarty łuczyny musiał dać, i to się wcale nie liczyło... W karczmie nigdy go nikt nie zobaczył, naprzód dla tego, że z arędarzem byli na bakier, bo mu chléb odbierał, powtóre że wódki nie pijał, chyba mu ją kto kupił, i to nie więcéj kieliszka. Żywił się téż pan Bóg wié czém, dla obrzydliwego skąpstwa nigdy nic nie kupując, tylko albo z ogrodu zieleninę i ziemniaki sobie gotując, lub garstkę wyżebraną krup. Chléb stary, zeschły brał w miasteczku u żydów zabezcen, maczał go w wodzie, i innego nie znał...
Przyzwyczaili się ludzie; — ale nikt do niego nie przystał. Nie potrzebował téż zdaje się nikogo oprócz swojego psa, z którym był w przyjaźni.
Pies był równie na pozór spokojny i niewinny, a miał zwyczaj milczkiem kąsać... Nawet nocą, gdy najzawzięciéj szczekał a zbliżył się kto, ustawał, przyczajał się i dopiéro dopuściwszy na podwórze, rzucał się na nieznajomego.
P. Mikołaj przebył kilka lat we wsi, płacąc regularnie dworowi, choć za każdym razem urywać coś próbował; — obyli się z nim ludzie, ale niechęć ku niemu rosła, bo był lichwiarz bezlitośny i kto mu się w ręce popadł, to go powolutku ze skóry odzierał, pobożne dając nauki, że się odeń wyzwolić nie było podobna. Ostatniego roku p. Mikołajowi jakoś gorzéj być zaczęło, skarżył się na rwanie i łamanie po kościach, nogi mu i ręce brzękły i czerwieniały. Do lekarza kazać się zawieść nie chciał, żałując pieniędzy, tém mniéj do siebie go sprowa-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Cześnikówny.djvu/102
Ta strona została uwierzytelniona.