dę mówię. — I począł na półce, nad głowami łóżka uczepionéj, szukać staréj książki, która mu na poduszkę spadła... Wziął ją i wyciągnął z niéj kartkę, podając przybyłemu... Ten spojrzawszy na nią, nie mówiąc słowa, zadumany, schował ją do pugilaresu.
— Masz szczęście! rzekł ponuro — masz szczęście...
A gdzież pieniądze, które ci na dziecko dałem?
Słysząc to pytanie Mikołaj zębami zazgrzytał. — Ale — zawołał — jeszcze ci mam pieniądze oddawać! a tyle lat com żył jak pies, z czego bym żył gdybym ich nie przejadł?
Rozśmiał się. — Będziesz widział pieniądze... ale! będziesz widział! Patrzajcie — jeszcze mu się czego zachciało?
Ściągnął powoli nogi na łóżko, i począł się łachmanami obwijać spokojnie, jakby już przed sobą nie miał nikogo.
— Babo... zawołał schrypłym głosem — idź — zawołaj wójta, sprowadź ludzi... niech się dzieje wola Boża, ja tego dłużéj zcierpiéć nie mogę i nie chcę... Pawlicha stała nieruchoma. — Podróżny téż pogardliwie spojrzawszy na leżącego... podszedł do ognia zapalić cygaro już nic nie mówiąc... jakby na niego nie zważał.
— Którędy do karczmy? zapytał Pawlichy...
Baba rada się go pozbyć była; żywo więc rozpowiadać zaczęła, że od chaty w prawo idzie drożyna, a potém rów nie głęboki; trzeba przejść po kładzce i na groblę wnijść, a groblą zawsze w prawo, podle młynka, prosto do gospody.
Wyrozumiawszy to podróżny, już i okiem nie rzucił na Mikołaja, który z barłogu swojego patrzył za nim niespokojnie. — Otworzył drzwi, wziął konia, skrzypnęła furtka i słychać tylko było chód jego i koński, aż póki na miększą łąkę nie zeszli...
W chacie po téj wrzawie panowało milczenie. Pawlicha zamyślona, patrząc w ogień stała z założonemi rękami. Stary leżał i oczy mu się tylko świeciły. Zbliżyła się doń po chwili, myśląc że mu ta kłótnia i strach chorobę pogorszyć musiały — a litość ją wzięła nad nim.
— Co jegomości teraz? jak?
— Idź precz! mruknął Mikołaj, — zabierz swoje rupiecie i żeby mi tu więcéj noga twoja nie postała...
A była noc czarna i Pawlicha nie miała się gdzie schronić. Plasnęła w ręce...
— Gdzie ja pójdę w czarną noc?? Nie doczekanie twe... Jak dzień
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Cześnikówny.djvu/112
Ta strona została uwierzytelniona.