cia łatwego, wielkiéj i trafnéj logiki, o którą u nas niezmiernie trudno — ale wszystko to niszczyła lekkomyślność i rozpusta... Wyzwolenie z pod pewnych praw moralnych, jakkolwiekby się one mogły zdawać mniéj może ważnemi, — prowadzi zawsze za sobą sceptycyzm względem praw tych w ogóle. Tym wyłomem w sumieniu wchodzą doń sofizmata, które burzą całą jego budowę...
— Pan Godziemba-Dygowski ani się téż spostrzegł lekceważąc z razu spokój rodzin i święte węzły co je spajają — dopomagając przyjaciołom do wywijania się od wypłat, długów i zadość uczynienia zobowiązaniom — jak wkrótce potém z równą obojętnością począł wszystko co poczciwe, zacne i szlachetne lekceważyć i omijać. Gotów był jako prawnik i obrońca, nie już bronić uciśnionych i niewinnych, ale uciskających i występnych. Nie było to w nim zepsuciem można powiedziéć — ale nie przebaczoną, bezwiedną płochością. W śmiech nawykł obracać wszystko, ludzi zacnych i rzeczy święte...
Gdy mógł uczynić dobrze, robił to z równą obojętnością z jaką złe popełniał. — Olbrzymie zdolności łączyły się w nim z niezmierną lekkomyślnością.
Ze Skórskim lubili się jak dwaj ludzie, którzy jedne mają wady, a nie obawiają się by sobie wzajem zawadzać mieli.
W nocy już przybywszy Cyrkiewicz do miasteczka, zastał na nieszczęście u Dygowskiego kawalerski wieczorek. Nie pokazując się wcale, aby na siebie nie zwrócić uwagi, wywołał go zręcznie i opowiedział mu rzecz całą. — Na miłość Boga, niech pan tylko nic nie mówi, dokąd jedzie, ja z bryczką czekam w zajeździe krakowskim...
Dygowski powrócił do gości ze starym listem wyjętym z kieszeni, a niby odebranym w téj chwili, i z twarzą zafrasowaną, oznajmując im że w pewnym pilnym interesie wezwany jest za Bug do Porycka... Goście dopiwszy ponczu i pokończywszy rachunki wynieśli się zaraz do doktora Weissa, który ich zaprosił, a w godzinę Dygowski otulony płaszczem, siadał w zajeździe krakowskim na bryczkę i ruszał manowcami do Leśniczówki.
Czekał nań z herbatą Skórski...
Uściskali się serdecznie.
— Dygowski, rzekł p. Michał, wlazłem po uszy w błoto, trzeba mnie ratować. — Piérwsza rzecz mnie tu niéma i nie było, pojechałem do Warszawy i — nie powróciłem. Ty nie wiész nic więcéj.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Cześnikówny.djvu/116
Ta strona została uwierzytelniona.