cą... Ta ile razy przebudziła się ze snu, uśmiéchały się jéj usta, i mruczała coś niby słodkie wyrazy jakieś i szepty miłośne...
Miało się skończyć na tém, że gospodarz najął ludzi, którzy mu się obiecali pijaną wynieść za dom; gdy przez tłum przecisnął się wysoki mężczyzna, odziany jak ubogi szlachcic czynszowy. Odziany był w szewcką kapotę, siwą, naszywaną sznurami, długie buty i czapkę baranią. Na szyi wyschłéj stérczała głowa z twarzą żółtą, pomarszczoną, surowego wyrazu, z oczami czarnemi, dzikiemi o brwiach nawisłych. Szedł milczący z rękami w kieszeniach, i zdaleka już postrzegłszy leżącą kobietę, w milczeniu dźwignąwszy ramionami, przecisnął się przez stojących aż do niéj. Chwilę patrzył na nią nie mówiąc słowa. Usta mu się tylko wydęły i przybrały nieodgadniony wyraz litości i smutku. Właśnie ludzie najęci mieli pochwycić kobietę, gdy szlachcic porywczo zawołał:
— Wara mi!
Chaim się zbliżył chcąc coś powiedziéć, szlachcic nań popatrzył surowo.
— Zanieść ją na mój wóz! — rzekł sucho i rozkazująco... — Ot tam stoi; — dodał wskazując biczyskiem; — słyszycie....
Potém obrócił się do żyda i do tłumu razem.
— Ludziska bez wnętrzności! — zawołał, wódki dać obłąkanemu aby sobie z nieszczęścia robić pośmiewisko. Tyś żyd aleś człowiek... a gdzie sumienie? — a u was gdzie serce i miłosierdzie?.. I to się zowią ludzie. Starzy, — a bez bojaźni Bożéj, młodzi, — a bez wstydu... Tfu!!
Wszyscy zmilkli, bo wszyscy sprawiedliwość słów tych poczuli; niektórzy z rumieńcem po cichu ustąpili, aby ich nie postrzeżono. Ci, którzy mieli nieść kobiétę do wozu, a zabierali się do téj czynności zrazu dziko i porywczo, przystąpili teraz pomrukując, ostrożnie i widocznie rozważając, jakby się to uczynić dało poczciwie i skromnie.
Szlachcic stał znowu milczący; patrzył na uśpioną, a batóg, którym się podpierał, drżał mu w ręku...
Wtém ze drzwi gospody wybiegła służąca omdlałéj pani, rozglądając się do koła...
— Cóż się stało z tą nieszczęśliwą! — zawołała. Moję panią tak ten widok poruszył... że aż omdlała... bo nerwy ma słabe... Jak bo też można na drodze...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Cześnikówny.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.