Dobranoc...
To mówiąc odwróciła się z pokłonem i chichocząc znikła w zaroślach...
Cała ta scena w któréj Róża stawała przed oczyma Hochwartha jak widmo jego żony, jak potworny jéj samowtór, — podziałała nań więcéj niżby na kogokolwiek innego mogła. — Zatrzymawszy się chwilę, widząc że już Cześnikówna nie wróci, poszedł zwolna we wskazanym mu kierunku do chaty strażnika. Tu czekał nań koń, którego dosiadłszy, kłusem popędził do miasteczka...
Miał co w myślach przebiérać...
Spodziewał się Skórskiego pochwyciwszy dosyć miéć poszlaków, do zadania mu podstępnego fałszerstwa w sprawie długu. Raz rozpoczęty proces dozwolał uwięzić winowajcę i — może się go pozbyć nazawsze... Kogo innego mógł użyć z boku dla wytoczenia mu sprawy o zatracone dziecię...
Pozbyć się go — było teraz celem Hochwartha... dopóki żył i był wolnym, generał nie mógł być spokojnym... Tajemnica żony jego wydać się mogła. W Ameryce lub innym kraju, gdzie wymiar osobisty sprawiedliwości i zemsta za krzywdę — uchodzi bezkarnie, byłby bez wahania chwycił się innego środka. Tu, należało być ostrożnym — generał miał stosunki, liczył na nie... a w ostatnich dniach pobytu w miasteczku, dostarczono mu dowodów, że pokrycie Brończéj długiem było podstępne i fałszywe... Dowody te, drogo nabyte, kompromitowały i Dygowskiego, lecz tego nie miał powodu oszczędzać pan generał...
Należało się téż rozmyśléć dobrze nad jutrzejszą wyprawą, jak ją przedsięwziąć, samemu czy z pomocą kilku przybranych ludzi, w razie gdyby pochwycony myślał się bronić.
Generałowi ani na sile, ani na zręczności, ani na przytomności umysłu nie zbywało. Para rewolwerów w kieszeni, przy umiejętności użycia ich — starczyło choćby na dwóch lub trzech ludzi. Nie rad był wtajemniczać nikogo, ani zawczasu rozbudzać posądzeń... Przybywszy więc do miasteczka poszedł do swojego mieszkania i zajął się tylko opatrzeniem broni.
Właśnie gdy tę czynność rozpoczynał, w progu zjawił się zwykły gość wieczorny Chaim, który na widok broni, dosyć niespokojnie cofnął się i stanął w pewném oddaleniu.
— Do czego to jaśnie panu... ten interes... rzekł cicho.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Cześnikówny.djvu/146
Ta strona została uwierzytelniona.