barłogu jak zwierz dziki... Zwyczajnie pomięszanych zmysłów biedactwo...
Ale to nikomu nib złego nie czyni, co najwięcéj że połaje gdy się z niéj ludzie śmieją... boć to się z takiego nieszczęścia śmiać nie godzi! — Bóg tam raczy wiedziéć z czego jéj to przyszło, a pewno nie z rozkoszy ale z dopustu Bożego...
To mówiąc mieszczanin się pokłonił zlekka i odszedł w swą drogę.
Panna służąca założywszy ręce patrzyła w stronę wozu, przy którym stał szlachcic na biczysku oparty, jak gdyby go pilnował. Miała wielką ochotę pójść jeszcze poprobować, czyby się co z niego dobyć nie nie udało, ale twarz miała odkrytą, — a choć dawno powinna była wyrzec się wszelkiéj pretensyi do piękności, straszyło ją to wiosenne słońce, które tak prędko opala. Ze drzwi téż ukazał się wychodzący z pośpiechem służący, który ją prosił aby szła do pani. Wyrzec się więc musiała schwycenia czegoś więcéj, i wróciła na palcach do gościnnego pokoju...
Izdebka była pusta, chłodna i smętna jak więzienie... Na tarczanie, naprępce zasłanym sianem i pokrytym dywanikiem, spoczywała przybyła pani, z bladą twarzą i wzrokiem wlepionym nieruchomie w podłogę; — nie była jeszcze przyszła do siebie z wielkiego wzruszenia, które tak silnie podziałało na jéj słabe nerwy. — Gdy się drzwi otworzyły, drgnęła przestraszona, i rękę przyłożyła do czoła...
Nie była już młodą, ale wielka jéj piękność przetrwała znać wiek i życia burze... Czarne oczy nie straciły jeszcze blasku, twarz delikatnéj płci i świeżości, usta wdzięku z jakim się niegdyś uśmiechały...
Strój jéj podróżny dowodził téż, że o te resztki piękności dbać musiała; od maleńkiego trzewiczka, który okrywał nóżkę zręczną, aż do zasłonki, zastępującéj w drodze niewygodny kapelusz, wszystko było wytworne, kosztowne, wonne i eleganckie...
Rozrzucone na stole podróżne torebki i okrycia, również były kosztowne i piękne...
— Cóż się stało z kobietą? — odezwała się głosem słabym, postrzegłszy wchodzącą sługę — nie wiesz??
I czarne jéj oczy z jakąś obawą zatopiły się w twarzy przybyłéj, usiłując ją wybadać.
— Jakiś litościwy szlachcic kazał ją zanieść na swój wóz i położyć na nim... bo inaczéj toby ją źli na gnój, za karczmę wyrzucili... bez żadnego miłosierdzia.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Cześnikówny.djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.