— Cóż mu powiém? zapytał.
— Że dziecię — nie żyje — rzekł Skórski...
— Jaki mu dowód dam na to?
— Żadnego! daj mi pokój! ja się bronić nie chcę, jam zginiony...
— Lecz jeśli w istocie odezwało się w tobie uczucie i serce ojcowskie — podchwycił adwokat, to dla dziecka winieneś się ocalić.
Zamilczał Skórski.
Powiedz mu zresztą, wyjąknął po chwili, niech mi pomoże do ucieczki, a daję mu słowo, że więcéj o mnie ani o dziecku słyszéć nie będzie... Jestem zabójcą, powrócić przecież nie mogę... Pójdę gdzieś, nie wiém — będę pracować, jeśli potrafię... są gdzieś jacyś krewni w świecie... mnie dziś nic niepotrzeba — tylko spokoju! spokoju! i daleko gdzieś być od tych miejsc gdzie się krew lała...
— Jesteś jeszcze rozgorączkowany — odezwał się adwokat, widząc wchodzącego napowrót stróża, który chciał przyspieszyć koniec rozmowy... Uspokój się, ja powrócę...
Skórski zimną dłoń podał.
— Nie trzeba ci nic...
— Nie — rzekł sucho — nie, tylko spokoju, spokoju...
Stróż brzęknął już kluczami u drzwi, potrzeba było wychodzić. Na Dygowskim widok więźnia i więzienia uczynił nader przykre wrażenie. Ażeby się z niego otrząsnąć, poszedł do domu i tam długo potrzebował ostygać, nim się uczuł znowu panem sił swych i przytomnym... Chciał wieczorem dopiéro pójść zdać sprawę generałowi ze swego poselstwa, gdy Hochwarth ukazał się w progu — dowodziło to z jego strony niecierpliwości.
— Byłeś pan u niego? zapytał.
— Tak jest, alem go znalazł w takim stanie, iż z nim mówić było niepodobieństwem. Rozgorączkowany... Wymógłem na nim przecież jedno — daje słowo iż jeśli się na wolność dostanie, nigdy ani o nim ani o jego dziecku wiedziéć pan nie będziesz... Ujdzie za granicę...
— A to dziecko? przerwał niespokojnie generał.
— Powierzone było słudze, który je miał na wychowaniu. Umarło z ospy, dorzucił kłamiąc jak najnaturalniéj Dygowski.
— Jakiż dowód? jaki dowód? zawołał Hochwarth — mnie potrzeba dowodu.
— Jego słowo widzi mi się dostateczném!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Cześnikówny.djvu/160
Ta strona została uwierzytelniona.