— Tak jest...
— Pozwoli pani, jąkając się dodał niespodziewany gość — interes najwyższéj wagi. Czy pani sama?
Coraz bardziéj zdziwiona, artystka odpowiedziała.
— Proszę pana sama jestem.
Mężczyzna, który ubrany był w paletot z podniesionym kołnierzem, jakby się lękał żeby go niepoznano, wsunął się ostrożnie, i naprzód całe mieszkanie niespokojném wejrzeniem rozpatrywać począł.
— Niéma nikogo? zapytał.
Zaczynało to niecierpliwić dosyć żywą pannę Teresę.
— Mówiłam panu...
— Pani mi przebaczy, rzekł cichym i osłabłym głosem nieznajomy — wydam się jéj dziwnym... Nieszczęściu wiele darować potrzeba — a ja jestem bardzo nieszczęśliwy...
Sposób jakim wyrzekł te słowa, dowodził, że szły mu z duszy, że w nich nic kłamanego nie było... Zabrakło mu głosu... panna Teresa uczuła litość, zrezygnowana przysunęła mu krzesło.
— Siadaj pan, proszę, uspokój się. — Jeżeli mogę mu być pomocną w czém...
— Pani się o tém dowiesz zaraz, rzekł trąc czoło... Lecz od czegóż mam zacząć?
— Mów pan, jak najkrócéj, jak najprościéj, to będzie najlepiéj.
Znaczyło to — nie nudź mnie... Mężczyzna mimo wahania zdawał się rozumiéć. Z kieszeni bocznéj surduta, dobył pomiętą, brudną karteczkę...
— W roku... dnia... miesiąca, godzinie, czytał drżącym głosem — dziecię płci żeńskiéj, podrzucone zostało do szpitala Dzieciątka Jezus.
Teresa zarumieniona, z załamanemi rękami, porwała się z krzesełka.
— To dziecię jest — mojém, kończył coraz ciszéj mężczyzna. Nieszczęśliwy, okropny skład okoliczności zmusił mnie, a raczéj — po co mam kłamać — młodość i płochość moja spowodowały, żem je niegodziwemu słudze oddał na wychowanie... Zdradził mnie, rzucił je do szpitala... Los mi pomógł ślad mojego dziecka odszukać... Przywlókłem się po nie, pomimo że moja przytomność tu grozi mi — śmiercią... Pani wzięłaś to dziecię, ono jest u niéj.
Kończył drżącym głosem, a podniósłszy oczy, ujrzał pannę Teresę, spoglądającą nań z gniewem, z oburzeniem, ze zgrozą i rozpaczą
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Cześnikówny.djvu/163
Ta strona została uwierzytelniona.