zyerską sztuką głową — młody lew pewien, iż tym razem serce jakieś upoluje.
Pani Salomea miała na sobie ubranie, które poważne jéj, rozkwitłe wdzięki podnosiło znakomicie; była to suknia blado lila, z koronkami białemi, w któréj jéj było niezmiernie do twarzy. Wszystkie kobiéty jéj to powtarzały, ale że żaden mężczyzna nie konfirmował tego wyroku, pułkownikowa nie była jeszcze pewną, czy nie popełniła jakiego wykroczenia przeciw modzie.
Gdy już salony oba po podścianami przyozdobiły się grzędą piękności, gdzieniegdzie poprzerzynanych okwitłemi i zżółkłemi postaciami dla zbawiennego kontrastu, w chwili gdy fortepian rozpocząć miał swą burzliwą funkcyą... szept się rozszedł po piérwszym salonie, oczy wszystkich zwróciły się ku drzwiom wchodowym, ktoś nowy ukazał się w progu, rozbudzający ciekawość niezmierną. Była to złotowłosa panienka, w białéj sukience z różowemi wstążkami, ubrana prawie po pensyonarsku, ale tak piękna, że na niektórych twarzach odbity blask jéj oblicza wyrażał się osłupieniem.
Śmiejąca się jéj twarzyczka miała wyraz anielsko-dziecinny; oczy patrzały w świat z męztwem tych źrenic, co się jeszcze nigdy niczego nie ulękły, bo mało co widziały. Maleńkie usta różowe kwitły niewinném weselem. Wszystko w niéj było cudownie piękne i harmonijne. Kształty, postać, nóżka, ręka, a bursztynowy warkocz nie pożyczany od fryzyera, mógł jeszcze bez uszczerbku w lokach się rozsypać po białéj szyjce...
— Widzisz ją — co za piękność!
— Patrz co za anielska twarzyczka.
— A! jakaż cudowna! mówiono dokoła.
Mężczyźni byli zgodni, wśród blondynek dojrzalszych odzywały się słabe krytyki, niektóre panie teraźniejszości nie mogąc nic zarzucić, groziły przyszłością, ale zjawienie się blondynki zachwyciło salon cały.
Widywano ją ukradkowo na ulicach, w oknie, lecz była zbyt młodą aby się mogła ukazywać w towarzystwach, tego dnia występowała po piérwszy, i po rumieńcu jéj twarzyczki, po dziecinnie zakłopotanych ruchach, znać było że ją ten wielki świat przerażał, te tysiące oczu skierowane na nią, niepokoiły. Gdyby nie była tak wesołą, rozpłakałaby się może.
Za nią szła surowych rysów i wyrazu twarzy kobiéta średnich lat niegdyś piękna, któréj z dawnych wdzięków czarne tylko oczy ogromne
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Cześnikówny.djvu/180
Ta strona została uwierzytelniona.