Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Cześnikówny.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

mi. Nie mówiła już nic... Złożono omdlałego nawozie. Cześnikówna stanęła obok, ruszyły zwolna konie, poczęła iść za niemi. Żaden z włościan nie śmiał obłąkanéj odegnać.
Dopiéro gdy z lasu wyjeżdżać mieli, Cześnikówna zatrzymała się, stanęła i rozśmiała. Rękę przyłożyła do ust, posyłając od nich całus ku wozowi.
— Bądź mi zdrów! kochanie moje... kochanie... Jak we dzwony zadzwonią i trumnę poprowadzą, znajdę się ja za nią... paciórek ci zmówię taki jakiegoś wart i nie zejdę z mogiły, nie zejdę. — Będę na niéj dzień i noc siedziała... wierna twoja kochanka... aż i mnie obok ciebie pogrzebią... albo głodne psy zjédzą... Skończyło się... dobra noc!... Skończyło...
I znikła biegnąc w las, a śmiech jéj tylko dziki długo jeszcze w uszach przerażonych włościan się rozlegał.
Nazajutrz rano przybiegł posłaniec do miasteczka na probostwo. Staruszek pacierze odmawiał, siedząc w krześle skulony.
— A zkąd?
— Z Brończéj.
— Z czém...
— Z biédą, dobrodziejku! westchnął chłopak. Wczoraj pan nocą powracając z miasteczka, miał przypadek... Koń go zrzucił i o dąb rozbił głowę; przywieźli tam doktora, ledwie trochę odzyskał przytomności... chce się spowiadać.
— Co? jak? — porywając się z krzesła, zawołał proboszcz — wczoraj! on! co tak dobrze jeździł.
— I koń, proszę dobrodzieja, taki co go znał, co się nigdy nie utknął... To niepojęta rzecz. Gdzie jemu było z konia padać! Dopust Boży!
Usłyszawszy ten wyraz bezmyślnie powiedziany, staruszek się zadumał.
— Poproście mi wikarego — a ja sam do niego jechać muszę, co będzie to będzie.
A tuż i ks. wikary coś zasłyszawszy wpadł niewołany.
— Co ja się dowiaduję... Pan Skórski.
— Mój dobry księże Felicyanie, każ mi bryczkę wysłać — jadę tam...
— Jakim sposobem... Jegomość nie możesz?