dzie to... wytrzymacie chorobę, lecz sumienie uspokoić nigdy nie jest zawcześnie. Gorączkowemi oczyma spojrzał na kapłana Skórski i rozśmiał się — śmiech ten w jego położeniu, w takim momencie miał w sobie coś przerażającego. Zdawało się że przytomność go odchodziła. Podparł się na łokciu...
— Było ich dwie — obie jak malinki śliczne. Djabeł skusił... dziewczęta jak malowane, a wesołe, a trzpioty... no! i cóż znowu tak wielkiego?.. Grzech powszedni... miałem lat może dwadzieścia... alebym był wyposażył i wydał, — i wszystkoby się zaspokoiło jak należy...
A no — Cześnikówny! — szlachcianki! Życiem trzeba płacić za te przysmaki. Cha! cha! Śliczneż bo były, cacka malowane... ząbki perłowe, usta malinowe...
— Dałbyś pokój! surowo przerwał ksiądz — co ci się tam marzy... dosyć tego!
Skórski jakby się zamyślił — potem śpiéwać zaczął półgłosem...
Kochanie moje, kochanie...
Czegoś tak smutna i blada?
Oczyma potoczył ku drzwiom i wskazał ręką na nie.
— Widzisz... stoi tam... szatan ten... ręką ściśniętą mi grozi i śmieje się... dłoń ma we krwi mojéj zmaczaną. Jeszcze jéj nie dosyć... niech się napije... dajcie jéj krwi. Precz z nią... wysmagać i wygnać, to pijaczka i waryatka? kto ją tu wpuścił! precz! won!!...
Nikogo nie było, proboszcz pochwycił go za ręce i, choć słaby, zmusił do położenia się na poduszkę, nadbiegł doktór... Ledwie im dwu udało się go ukołysać; oczy się zamknęły, zdrzymywał się, ale z ust jeszcze wyrywały się jakieś wyrazy niezrozumiałe...
Proboszcz widział nareszcie, że tu nie prędko pomoc jego potrzebną być może... chciał się podnieść z krzesła i odejść po cichu, gdy odwracając głowę ku oknu, postrzegł przestraszyć mogące i zdrowego człowieka zjawisko.
Do szyby dolnéj przylepioną zdawała się rozpłaszczona twarz staréj kobiéty, pomarszczona, wynędzniona, skrzywiona, z dwojgiem oczów czarnych rozognionych straszliwie, sypiących iskry... Po nad głową tą ręka ściśnięta konwulsyjnie chwyciła ramę okna aby się utrzymać. Znać było że się wdrapała na podmurowanie... W chwili gdy proboszcz