utrzymać w miejscu, choć coś ją pędzić się zdawało ku niéj. Kościół się powoli chwilowo wypróżniał... dziadek gasił świéce, bractwo miało rozpoczynać różaniec, gdy, przemagając obezwładnienie swe, generałowa wstała, zadrżała niby od dreszczu, narzuciła chustkę czarną, i chwiejąc się a przytrzymując ławek, zwolna, nie oglądając się już, wychodzić zaczęła z kościoła.
Żebraczka wstała téż, przeżegnała się, i krokiem przyśpieszonym z drugiéj strony ławek pobiegła, usiłując w twarz zajrzéć generałowéj. Mrok był w kościele, a zasłonka spuszczona na czoło niedozwalała dojrzéć dobrze jéj rysów.
Niespokojna aby jéj nie uszła, uboga zabiegła drogę, — od wnijścia padało trochę światła. Chciwie zaczęła się wpatrywać w idącą, która czując to nie podnosiła oczów... Tak doszły do kruchty, w któréj kilku tylko siedziało żebraków. Generałowa ręką sięgnęła do kropielnicy po wodę święconą, i w téjże chwili palce żebraczki dotknęły się jéj także... ale oczów nie spuszczała z generałowéj. Od progu dzienny blask wpadając już w pełni, zbladłą twarz jéj oświecał, i pałające nieodgadnioném uczuciem oczy. Mimo różnicy wieku, stanu, wyrazu, dwie te twarze, które los zbliżał wypadkiem, uderzały nadzwyczajném podobieństwem rodowém. Były to jakby dwa odbicia jednych rysów: wypieszczonych dostatkiem, wyniszczonych nędzą. Generałowa teraz zdawała się wysilać na to aby zwyciężyć siebie samę — i nie podnieść oczów. Odchodziła już od kruchty ku drzwiom, gdy drżąca żebraczki ręka chwyciła jéj chustkę.
— Stój, zawołała półgłosem — tyś Natalia... jam cię poznała! tak poznałabym cię w piekle nawet, w którém może obie będziemy! I rozśmiała się dziko...
W tém na bladéj, oniemiałéj twarzy generałowéj, która osłabła o słup się oprzéć musiała, spostrzegła dwa strumienie łez, płynące cicho...
Twarz jéj zmieniła się nagle, załamała ręce — z oczów zaczerwienionych trysnęły łzy, i rzuciła się ściskając ją za kolana.
— Natalio — nie odpychaj nieszczęśliwéj... Natalio — czyż my sobie będziemy obce?
Jenerałowa jeszcze się odezwać nie mogła. Przerażona potoczyła wzrokiem dokoła, nie było nikogo oprócz zdumionych ubogich, przypatrujących się scenie dla nich nie zrozumiałéj.
— Chodź za mną! odezwała się półgłosem, tu nie miejsce.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Cześnikówny.djvu/55
Ta strona została uwierzytelniona.