Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Cześnikówny.djvu/7

Ta strona została uwierzytelniona.

Był to ranek młodéj jeszcze wiosny. Drzewa, ledwie się rozwijać zaczynały. Wcześniejsze już się jasną okrywały zielenią, na sadach widać było jakby powłokę kwiatów białych i różowych, któremi grusze i jabłonie rzęsisto były osypane. Słońce świéciło wesoło, w powietrzu balsamiczna woń rozpękających brzóz ciągnęła z ciepłym wiatrem od lasów. Na łąkach widać było złociste łotocie, niby wzory rozrzucone na szmaragdowych kobiercach.
Ptastwo szczebiotało gwarnie, uwijając się około gniazd starych i zakładając nowe. Bociany, jaskółki, goście zdaleka opatrywali dawne siedziby i śpieszyli wyporządzić na nowe lato.
Z za płotów wychylały się krzaki bzu, już gotowe się otworzyć liliowemi bukiety, i rozesłać woń, wiosny zwiastunkę. Dzieci miejskie na ulicach biegały w koszulinach, szczęśliwe, że je promienie słońca odgrzéwały do życia.
W małém miasteczku nadbużném, w tę niedzielę przewodnią był właśnie targ i zjazd, bo w kościołku odpust uroczysty. Więc ze wsi okolicznych zjechali się włościanie, z czém kto miał na przednówku, — najwięcéj z bydełkiem i domową hodowlą, bo ziarna mało co kto miał na sprzedaż. Ale gwarno było w rynku około gospody, i na cmentarzu przy kościele, i po uliczkach miejskich, i przy mnogich domach żydowskich, i około bud a kramów otwartych, przed któremi kraśne chustki i wywieszone buty długie, i rozstawione garnki, i nagromadzone sita i przetaki widać było.
Właśnie się w kościołku nabożeństwo skończyło; nabożny lud, szlachta okoliczna, ekonomowie wąsaci rozchodzić się zaczynali, szuka-