Osobliwszym trafem po piérwszym robrze wygranym, Skórski gdy jakoś śmielszym być począł, bo miał pięćdziesiąt punktów w zapasie — szansa zmieniła się nagle. W drugim wziął szlema. Kapitan grający z nim strzelał z zimną krwią niedarowane bąki, bił swe własne lewy, zrzucał najpotrzebniejsze kolory, słowem zdawał się nieprzytomnym. Robr ogromny wypadł i Skórski przegrał go na głowę. Ucieszył się zmieniając partnera, ale kapitan okazał się jeszcze gorszym graczem, i w dodatku kłócił się zrzucając winę na milczącego Skórskiego; trzeci robr był nieszczęśliwy. W następnych trzech p. Michał spodziewał się to sprostować, miał bowiem sto kilkadziesiąt punktów przegranych. Lecz gdy komu nie idzie to nie idzie, gospodarz wygrywający dotąd i grający doskonale, z p. Michałem przegrał znowu, zrzucając winę na niego...
— Kochany panie, rzekł z dziwnym wyrazem, musisz być djable szczęśliwym do kobiét, bo w kartach nie masz szczęścia...
Kapitan i regent śmieli się, mimo przegranéj nie tracąc humoru. Skórski zaczynał być milczącym. Obliczał już przegranę na dwieście kilkadziesiąt punktów i dawał sobie słowo, że więcéj do takiego wista nie usiądzie. Ktokolwiek dawał karty, wypadało zawsze tak, iż p. Michał najfatalniejszą dostawał.
Była godzina dziesiąta gdy tego nieszczęśliwego wista skończyli. Skórski oświadczył, że więcéj już tego dnia grać nie może, bo mu widocznie szczęście nie służy. Nie nalegano wcale. Gospodarz kapitanowi zaproponował małego sztosika dla rozegrania kilku punktów. Zaczęli we trzech grać i — choć się dawno rozegrali, ciągnęli daléj. Przystawiał któś zawsze. Skórski siedział i patrzył.
— No — a pan... Popróbuj że przynajmniéj, zawołał gospodarz.
Postawił p. Michał kilka dukatów na kartę niechętnie — i — wygrał... Dosyć tego było aby się w nim stara żyłka obudziła. Przysunął się i rozpoczął stawiać. Szło mu zrazu nadzwyczaj szczęśliwie, i to go tak ośmieliło, iż podwajał kusze, ale szczęście znowu zmieniło się... i po pół godzinnéj męczarni postrzegł że przegrana cała urosła do takich rozmiarów jakich nawet przewidywać nie mógł. Rzucił więc karty i grać przestał.
— Niezmiernie mi przykro — odezwał się generał, spoglądając na niego, że pan piérwszy raz będąc w moim domu, tak niefortunnie wyszedłeś na naszéj zabawie. Ale proszęż najmocniéj — odegraj się pan!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Cześnikówny.djvu/75
Ta strona została uwierzytelniona.