jąc bryczek swoich i koni; część zamożniejsza popasała po gospodach, a skromniejsze zaprzęgi stały w rynku, torby koniom poprzywieszawszy.
Pomimo że wszędzie było pełno, największy jednak tłum gromadził się około Chaimowego domu; a zdala trudno to sobie wytłumaczyć było. Znać tam widowisko ludzie mieli jakieś, bo spinali się na palce, włazili na wozy, i jedni śmieli się i klaskali w dłonie, drudzy posępnie jakoś patrzyli; a ciekawych coraz więcéj przybywało.
Przed gospodą Chaimową było podsienie na słupach rzeźbionych sparte, obszerne, przez które zajeżdżało się do szopy. Tu się znać odegrywał ów jakiś dramat miejski, który coraz więcéj ściągał widzów. Że to był dzień targowy, odpustowy i wiosenny a świąteczny, można było przypuścić; iż tam dwu podpiłych zwadziło się, i poszło na słowa lub na pięście. Lecz w takim razie gwarby był inny, i krzyki śmiéchby zastępowały.
Zbliżywszy się dopiéro można było dojrzéć, co tak gorączkowe obudzało zajęcie. W przedsieni otoczonéj ludem, naprzeziw drzwi otwartych gospody, z których téż mnóstwo głów żydowskich wyglądało, i wrót od szopy pełnych woźnic i panów, zwijała się jakby w tańcu kobiéta, śpiewając i skacząc wesoło, a nie zważając i zdając się nie widziéć nawet szydersko jéj poklaskującego tłumu.
Wyglądała dziwnie. Była nie młoda, choć wieku na zwiędłéj twarzy nikt nie rozpoznałby; rysy świadczyły o niepospolitéj niegdyś piękności, lecz jakby zgniecionéj i zmiętéj dłonią czasu i ogniem namiętności, zdziczałéj od szału. Zaczerwieniona skóra, obłąkany wzrok dawały poznać łatwo, że nie była przytomną. Stare, odarte okrywały ją łachmany sukni, zszarzane, zbłocone, połatane, podziurawione. Kubrak wisiał na niéj strzępami, na nogach miała dziurawe, zczerniałe pończochy i rodzaj chodaków sznurami powiązanych. Włosy w nieładzie, rozczochrane, bujne, spadały w części na plecy, w części nieforemnie pogniecione, oplatał rodzaj wieńca z łotoci i innych kwiatów polnych... Powpinane te ozdoby spadały jéj na skronie. Chusta, która z głowy na szyję się zsunęła, wisiała na niéj tak nieforemnie, jak cała odzież nieszczęśliwéj, w któréj licu obłąkanie i pijaństwo dziwnym się malowały wyrazem.
Znać sen jakiś młodości wionął na nią z wiosenném powietrzem, bo się uśmiéchały spalone, usta, i przymrużone oczy czarne patrzyły łzawo... Rękami z obu stron ująwszy łachmany sukni jakby najdroższe stroje, z wdziękiem dziwnie odbijającym od nędzy i wieku, drobniuchno skakała i biegała, zwijając się obłąkana. Nie widziała nikogo, cienie jakieś ota-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Cześnikówny.djvu/8
Ta strona została uwierzytelniona.