Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Cztery wesela.pdf/363

Ta strona została skorygowana.

— Czy dziś już nigdzie nie pojedziesz? powtórzyła Matylda.
Wahał się Adolf z odpowiedzią, litość brała patrzéć na niego, jak ustami krzywił, nie mogąc z nich stanowczego wydobyć wyrazu. Nagle, porwał kapelusz i zawołał.
— Czekaj mnie z kolacją, przejadę się trochę koło pola?
— Tylko nie na wczorajszym gniadoszku! rzucając xiążkę zawołała Matylda.
Adolf włożył kapelusz, porwał za klamkę, zamruczał — nie — nie! pod nosem i zniknął. Poszedł, siadł na koń i pojechał. Już jechał, a jeszcze walczył z sobą, narzekał na siebie, wyrzucał sobie ohydne postępowanie i tak dojechał do lasku. Jeszcze się mógł wrócić, stanął, pomyślał, spójrzał na słońce, już było zaszło, czerwona łuna została po niém, z drugiéj strony xiężyc wschodził. Myślał długo, śpiął nagle konia i czwałem wjechał do lasku.
Pod tém samém drzewem, na tym samym pniu, siedziała Julja, w téj saméj postawie co wczora. Serce jéj uderzyło radośnie, gdy ujrzała przybywającego Adolfa. On zsiadł z ko-