Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Cztery wesela.pdf/399

Ta strona została skorygowana.

czał, wołał, targał go za rękę, kopał nogami, kołdrę z niego zrywał — leżał jak kamień. Nie widząc innego sposobu, odchylił poduszkę śpiącego Pan młody i zaczął klucza szukać, w pościeli, w ręku, wszędzie Ale napróżno, bo klucz podawany z ręki do ręki, dawno już był na drugim końcu pokoju.
Klął, aż w piekle słychać było Alexy, i to nic nie pomagało, wszyscy się z niego śmieli, nikt o wyprowadzeniu z kłopotu nie myślał. Widząc co się święci, Pan młody pobiegł nareście do okna, ale nim je otworzył, dwóch barczystych stanęło przy niém i śmiejąc się odepchnęło go.
— A to — ja tego — ja nie pojmuję, to okropność, wołał zapyrzony Alexy — Proszę wiedzieć, że to jest impertynencja, ja się tém obrażę. Odstąpcie panowie, bo palnę bez żadnego względu na osoby. Nastawił nawet mówiąc to kułaka, ale wszyscy się śmieli; rzucił się do drugiego okna, i tu już stało dwóch broniących przejścia. Pękano z szalonego śmiechu, z radości iż figiel tak wybornie się powiódł, on pękał ze złości, czerwienił się, tupał, biegał po pokoju, przeklinał, odgrażał się, łajał, ale nic