Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dajmon.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

odgadniesz. Nic wyrzucać nie można — nic. Na świecie i w wielkiej epopei potrzebne są chwasty, suche gałęzie i wydmy, i kamienie... W naturze nic nie ma zbytniego...
Gdy po śniadaniu Marjan powrócił, odgadł zaraz poeta zkąd przychodzi, i namarszczył się zobaczywszy go.
— Wracasz od Tramontany — zawołał — potrzeba było powiedzieć jej, że jestem chory. Chcę zerwać tę chorobliwą... fantazyę. To nie była miłość, nie, choć przybierała wszystkie jej pozory; to było dziwactwo próżniaka, to było pragnienie wysuszonego brakiem napoju wędrowca... Ta miłość by mnie dobiła... Miss Rossa nigdy poety zrozumieć nie mogła...
Marjan milczał.
— Jakże ją znalazłeś? — spytał.
— Taką jak zawsze, jak była wczoraj.
— I jaką będzie na wieki wieków — dodał Adrjan. Inteligencyą rozumie, pojmuje wszystko, nie sercem...
— Na co ją tak uroczo piękną Bóg stworzył? — dodał. — Piękność też zagadką jest jak ona — jest to pismo, które każdy niby czytać potrafi — a nikt go nie rozumie. Są piękności stworzone na zamęczenie ludzi, bo stoją jak etykiety na butelkach wina, pod których złoconym papierkiem, kwas i męty.
— Nie powiesz przecie tego o miss Rosie? — spytał Marjan.
Adrjan rzucił się niecierpliwie...
— Nie rozumiesz więc, że potrzebuję zrazić się do niej, oszkalować ją, zbrzydzić — bo...
Nie dokończywszy, wyszedł do saloniku.
Przed wieczorem pani Trellawney przyszła pod wrota wywołać profesora i spytać go o zdrowie poety. Była jak zwykle w bardzo złym humorze, w gorszym może niż kiedykolwiek. Sieniuta wybiegł do niej do wrót.
— Słyszeliśmy, że ten pan chory? — zapytała.
— Bardzo — rzekł krótko profesor.