Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dajmon.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pan Bóg mi zsyła tę pociechę, że ją jeszcze zobaczę... Żal mi jej, bo tu znajdzie smutek tylko... O! anielskiej dobroci istota...
Nazajutrz spodziewając się już matki, od rana Adrjan zajął się sobą. Chciał się ubrać, odświeżyć, złudzić przybywające pozorem jakiegoś zdrowia. Było to niepodobieństwem. Ubranie uwydatniło tylko straszne wyniszczenie, bladość trupią i skutki choroby, która go dobijała. Usiłował się wprawić do chodzenia po pokoju, lecz i to przychodziło z trudnością i parę razy przesunąwszy się przez salkę, musiał siadać i spoczywać.
W miarę jak się zbliżała godzina prawdopodobna przybycia, Adrjan coraz się stawał niespokojniejszym. Zaglądał do okien, wybiegał do drzwi i siadał zaraz na pół omdlały z małego wysilenia. Marjana zostawiwszy przy nim, Sieniuta uznał za potrzebne wyjść naprzeciw matki, aby ją przygotować do smutnego widoku syna, i zakląć, by nieokazywała po sobie wrażenia, jakie na niej uczyni.
Opodal nieco od willi profesor stał już z godzinę na tych czatach smutnych, gdy powóz się przybliżył. Chustką dając znaki, Sieniuta ledwie go zdołał zatrzymać.
Poznawszy go pani Klara, krzyknęła trochę przelękniona.
— Chciałem ja panią moją przywitać pierwszy — odezwał się stary głosem drżącym. — Adrjanowi jest trochę lepiej, ale niezmiernie osłabiony, podrażniony...
Nie trzeba, o ile możności, żadnych scen rozczulających wywoływać... Niech mu pani tego nie okaże, iż — może — wyda się jej trochę mizernym. Teraz to przejdzie, tacy goście życie i zdrowie z sobą niosą.
Matka słuchała drżąca, zrozumiała już wszystko. Wysiadłszy z powozu, poszła z Lenią pieszo za profesorem. Sieniuta, który znał dzieckiem panienkę,