Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dajmon.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

— Krótko bardzo — odezwała się Angielka poważnie. — Zdaje mi się, że go przyjaciele usiłowali oderwać trochę od rozgorączkowującego pisania. — Byliśmy wszyscy w spisku... Niestety! starania nasze nie zapobiegły wybuchowi choroby...
Wspomnienie o słabości, jak iskrą elektryczną poruszyło Lenię, dotąd małomówną i wstrzymującą się ze słowy.
— A! pani moja! — odezwała się, chwytając za ręce Angielkę — powiedz mi, ja nie wiem! boję się strasznie — choroba ta jestli niebezpieczną?
Wpatrzyła się ze śmiałością, jakiej dotychczas nie okazywała, w miss Rossę, która oczy spuścić musiała. Wiedziała ona, że Adrjan był bez nadziei, że dogorywał — ale miałaż biedne dziewczę zabić, mówiąc mu prawdę całą? Nie znała jej dosyć nawet, by obrachować czy ten cios nie byłby zabójczym. Po chwili więc dodała ostrożnie:
— Nie umiem wam odpowiedzieć na to. W każdym razie ciężka jest i potrzebuje starania wielkiego... Mając matkę i was, na tem mu nie zbędzie.
— Zmienił się strasznie! — dodało dziewczę — a! ja to widzę więcej od cioci, bo ona go nie tak dawno opuściła. Znikła mu młodość z twarzy, osłabł... a! pani! ja bez łez patrzeć na niego nie mogę...
Miss Rosa ścisnęła jej rękę, nie mówiąc nic długo...
— Miejmy nadzieję — odezwała się po namyśle — młodość ma siły wielkie. Poeci, których życie w nerwach jest całe, umieją równie szybko osłabnąć, i do sił powrócić sprawą ducha... Ciało u nich jest jego sługą i poddanym.
Mówiąc tak, szły pięknemi brzegami po skałach, których wysokość, przepaściste ściany w morzu tonące niekiedy przerażały Lenię... Słońce zachodziło w całym blasku rażącym, jakiego nie widują dzieci północy. Wszystkie barwy tego krajobrazu wydawały się jakby snem oczom nienawykłym do nich. Szafir