Adrjana nie mogę wyprawić samego, muszę z nim jechać.
Łzy zakręciły się jej w oczach. Kapitan stał zafrasowany, nie śmiejąc się odezwać. Po namyśle rzekł w końcu słabym głosem:
— Radbym z duszy służyć, pani wiesz dobrze, iż to największe szczęście dla mnie być jej użytecznym; ale jakże ja temu podołam? czy potrafię?
— A! masz rozum, masz serce złote, doświadczenie, i kochasz nas trochę, dodała wdowa, — czegóż więcej potrzeba?
Miłe to pochlebstwo nie rozbroiło kapitana, który, pocałowawszy za nie w rękę sędzinę, westchnął głęboko, i usadowiwszy się obok kanapy przy niej, począł cicho:
— Moja dobrodziejko... dawno mi już to na sercu ciężyło, pragnąłem a nie śmiałem mówić z nią w tak delikatnym przedmiocie. Chodzi o tego kochanego Adrjana. Ja z dala nań patrzę, źle może widzę, ale mi się zdaje — zdaje mi się, proszę mi darować — pan Adrjan na tej drodze się zmarnuje. Jedną poezyą żyć niepodobna.
Tu mu słów jakoś zabrakło, sędzina zatrwożyła go surowem wejrzeniem. Zmięszał się, otarł pot z czoła.
— Gdy się już raz poczęło, dodał z wysiłkiem — dokończyć potrzeba wyspowiadać się jasno. Wierzę mocno, że Adrjan ma niepospolity talent.
— Geniusz! geniusz! poprawiła matka z wyrzutem.
— Ma geniusz, poprawił się kapitan poszłusznie, — ma zdolności, ma naukę i będzie, jak chce, poetą wielkim; ależ poeta musi żyć! Ten geniusz jego samego i panią zabija, nim nas do nowego życia zbudzi.
— A! mój przyjacielu! przerwała gorąco Klara — godziż się ofiarę moją, tak drobną, nic nie znaczącą, kłaść na szalę z objawieniem się geniuszu? Adrjan nie ma litości, nie oszczędza samego siebie, pracuje, walczy, zabija się, a ja, matka, nie miałabym mu przyjść w pomoc ofiarą — ach! choćby i życia?...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dajmon.djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.