Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dajmon.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.


Dni kilka upłynęło od przybycia matki do Sorrenta. Stan chorego, który w pierwszych dniach zdawał się polepszać, wkrótce potem począł zatrważać. Jak lampa, która się wypaliła, coraz mniej sił miał do życia — gasnął w oczach. Zapał nawet dawny do poematu nie trwał nigdy nad godzin parę, które spędzał na rozmowie o nim z profesorem. I ona go już nużyła, wolał mówić o przeszłości i nadziejach na przyszłość. Wraz bowiem z pogorszeniem tak widocznem, dziwny się fenomen uwydatniał. Adrjan dawniej łatwo się trwożący o siebie, nabrał teraz otuchy, był pewien, że wyzdrowieje wkrótce. Kryzys tę przypisywał różnym wpływom, spodziewał się ją przezwyciężyć i wesoło mówił o dalszych podróżach.
— Wiesz, mój Sieniuto — odzywał się gdy sam na sam pozostali: z tą ostatnią moją pieśnią poematu nie pilno mi, znajdę później moment natchnienia i napiszę ją całą tchem jednym. Noszę ją w sobie całą... rośnie we mnie, żywię ją powoli. Lękam się, by to osłabienie nie odbiło się w niej, gdybym teraz począł pisać. Jestem pewien, że to zmęczenie wielkie przejdzie. Wy mieliście słuszność, iż pracowałem za wiele, za nagle, za gorączkowo, to mnie tak wyczerpało... Ale będę spał, jadł, próżnował i gwarzył po dziecięcemu z tą moją dobrą Lenią, z wami — i przyjdę do siebie! Gorąco mi wadzi — jak tylko upały przejdą — minie i to moje znużenie... bo to znużenie jest tylko — nic więcej.
Sieniuta, choć mu się na łzy zbierało, potakiwał. Wesołość ta Adrjana była dla niego męczarnią; uchodził czasem, aby się pokryjomu wyszlochać.
Stan syna powoli i matkę zaczynał coraz bardziej niepokoić. Zebrano potajemnie konsylium. Doktorowie radzili jak zwykle, gdy rady już żadnej nie ma — podróż na wyspę Elbę, ośle mleko, rozmaite medykamenta, smarowidła, wody, środki hygieniczne, które więcej dla pocieszenia rodziny, niż dla ratowania chorego się administrują.