Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dajmon.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

śmierci, nazwać byłoby można prawdziwą szczęścia godziną.
Poeta zwykle siadywał przed okrągłym stołem na kanapie, z której wstać mu było trudno; piękna jego twarz blada, okolona włosami czarnemi, miała w sobie coś idealnego, co tylko nadchodząca śmierć przynosi. Dla swoich, czy dla siebie, prawie zawsze uśmiech nosił na ustach i czoło miał wypogodzone. W głowach, tuż blizko nieodstępna zajmowała miejsce matka z robotą w ręku, ale wejrzeniem ciągle zwróconem na syna, wpatrzona w niego, aby na skinienie mu służyć, odgadywać, co mu było potrzeba.
Miss Rosa miała krzesło naprzeciw poety, z drugiej strony stołu, na którym leżało jej album lub książki. Czasami ołówek brała i dla zabawy chorego rzucała ręką wprawną na papier figury lazzaronów, znajomych przewodników i odrapanych żebraków małych. Tuż przy niej siedziała Lenia, i niekiedy dwie ich postacie formowały śliczną grupę, na którą z rozkoszą spoglądał Adrjan. Kuzynka teraz pod wpływem Angielki, nierównie śmielsza, zyskiwała wiele, i umysł jej, jakby wychodząc z uśpienia; zadziwiał siłą i polotem, jakich się nim nikt wprzódy nie domyślał.
Rozpoczynano rozmowę zawsze prawie smutnie, bo wejrzenie na poetę przejmowało każdego, potem powoli zapominali się po trosze wszyscy. Ostatni promyk życia strzelał jasno i żywo, zdawało się niepodobieństwem, aby ta istota, tak jeszcze pełna ognia, z tak niewyczerpanym duchem, mogła być już tak blizką końca. Wszyscy więc wtórowali jego nadziejom, i sami się niemi karmili. Matka bywała niekiedy tak szczęśliwa, jak za dawnych dobrych czasów. Lenia trzpiotała się dziecinnie, Angielka zawiązywała z poetą spory, profesor rozruszawszy się mieszał do rozpraw, i śmiech nieraz się nawet rozlegał, gdy Marjan wtrącał swe dowcipne ucinki...
Rola hrabiego była tu zaprawdę nieodpowiednią jego wymaganiom pierwotnym, dosyć podrzędną —