Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dajmon.djvu/135

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja nie szkodzę sobie — ja się ratuję — dodał Adrjan — chcę być od tego Dajmona wolny!
Hrabia, który nadszedł, począł rozpowiadać, aby oderwać od drażliwego przedmiotu, o przygodzie z Anglikiem na St. Lucia. Adrjan zatopiony w sobie nie słuchał.
Przy obiedzie nie jadł nic prawie, pił wodę z winem, łamał i kruszył chleb, roztargniony nie słyszał, gdy się kto odzywał do niego.
Sieniuta siedział naprzeciw.
— Tyś winien — rzekł wskazując na niego palcem w końcu obiadu.
— Ja? cóżem winien?
— Tak! tyś winien, że ja swobody nie odzyskałem — dokończył Adrjan — nie pojąłeś mojego położenia i swojego obowiązku. Straciłem może najdroższą chwilę życia!
Zafrasował się tą wymówką biedny nauczyciel.
— Jeżelim winien — odparł uderzając się w piersi — winę dzielę ze wszystkimi, co was kochają, z matką waszą...
— Ty powinieneś był zrozumieć mnie, potrzebę ducha — i bronić mojej sprawy... a ty...
Nie kończąc, poeta wsparł się na dłoni, i posępny, z twarzą, na której coraz wydatniej wczorajszej walki widać było blizny, począł patrzeć w okno... Milczeli wszyscy, smutek jego przejmował ich, oprócz hrabiego, który chciał brać rzecz na lekko, i trochą ironii zaradzić na zły humor. Wiedział z doświadczenia, że czasem poeta dawał się, szyderstwem oblany, jak zimną wodą, ściągnąć z tych wyżyn, po których mu latać było tak niezdrowo.
— Kochany Adrjanie — odezwał się — dla nas chodzących po ziemi, którzy cię tak kochamy, zstąpże na nią choć na chwilę. Wenerujemy poetę jak kapłana, ale i ksiądz czasem od ołtarza odchodzi, i uroczyste zrzuca szaty. Ty zdajesz się być i dziś jeszcze w ekstazie...