Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dajmon.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.

padło na matkę, i usta już otwarte zamknęły się, jakby zmienił dla niej ton swej odpowiedzi.
— Mówmy seryo — odezwał się powoli. — Zasługiwałbym na te przyjacielskie wymówki, gdyby... gdyby moje zdrowie w istocie dawało mi jaką nadzieję polepszenia i zmiany. Niechętnie o tem mówię — boleśnie mi w to uwierzyć, ale kto w moim wieku tak jest chory jak ja — ten (zawahał się), ten przynajmniej nieprędko, bardzo nieprędko czegoś się lepszego spodziewać może...
Wstrzymał się chwilę i z gorzkim półuśmiechem dodał:
— Była pani kiedy w pracowni rzeźbiarza, gdy on modeluje z gliny? A! niewątpliwie! Więc pani wie, że model nieodwilżany wysycha, pęka, i świeżej gliny do niego już przylepić niepodobna. Tak jest z poematem... Przypuśćmy, że wyzdrowieję, co dla mnie jest bardzo wątpliwe, — poemat zaschnie i ja — ja dolepić końca nie potrafię.
Pomilczał trochę zmęczony, zakaszlał i rzekł do zdumionych tonem spokojnym, a strasznym jakimś dla nielitościwego chłodu:
— Staje pytanie, które rozwiązać należy, i które ja narzucam z brutalnym cynizmem, ale raz — otwarcie potrzeba się w tem rozpatrzyć jasno. Co lepiej: żebym ja umarł, czy mój poemat?
Usłyszawszy to matka biedna, krzyknęła i rozpłakała się, Lenia rzuciła się ku mówiącemu, jakby mu usta chciała zamknąć dłonią, miss Rosa ruszyła ramionami niecierpliwie.
Płacz matki zdawał się na nim nie czynić wrażenia i dodał chłodno:
— Bardzo być może zresztą, że troskliwość niewczesna mnie zabija z poematem! W ten sposób oba zginiemy. Nosić go ciągle w piersi, być dręczonym przez tego Dajmona pieśni — wszak to męczarnia, której skutki widzicie na mnie. Dlaczegoż nie pozwalacie mi rozpaczliwym wysiłkiem potargać te więzy, i choć spróbować odżyć — swobodnym!!