Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dajmon.djvu/59

Ta strona została uwierzytelniona.

dalej Adrjan. Dlatego ja musiałem w sobie pielęgnować ducha i cały mu się poświęcić.
Marjan skłonił się z poszanowaniem, nie mówiąc słowa.
— Wszystko to przyjmujemy, odezwał się po długiem milczeniu, którego nikt nie przerywał, (Adrjan chodził żywo po balkonie jakby zbierając myśli) — widzimy ofiary, szanujemy je — ale powiedzże nam choć pół słowa o ich skutku? o poemacie?
Adrjan drgnął i rzucił się.
— O poemacie? zawołał, — ale go jeszcze nie ma! ale go może nigdy nie będzie! Niewykończonego w świat nie rzucę, gdyby mu jednej brakło pieśni, a mnie życia nie stało, spalę go. Nie chcę po sobie dziecięcia zostawiać kaleką...
Dziecię to nie moje, ale ducha tego wiekuistego ludzkości, co je natchnął. Co w niem będzie mojego własnego — ja prawdziwie nie wiem. Wszystko czem myśl moja żyje, jest spadkiem i pracą wieków i pokoleń. Z przestrachem obliczając się widzę, że ja do tego skarbu, który mi dany jest w ręce, ledwie pyłek dodać mogę. Wyrazy, pojęcia, myśli, formy wszystko odziedziczone, stare; z tych łachmanów złotych tysiąców lat, mnie pozostaje coś skleić — nowego...
— Jest-li nowe pod słońcem??...
Krwawym potem znoić się musi chcący coś — niby stworzyć...
Życia na to mało. Potrzeba wiek podsłuchać, przyszłość podpatrzyć, przeszłość poszanować...
Schyciłeś myśl — ale czemże myśl niewcielona? nicością!...
Forma, barwa, dźwięk — głos, który dasz w usta twego dziecięcia, gdzie je znaleźć?
— A od czegóż natchnienie i genjusz? przerwał Marjan.
— Genjusz i natchnienie, zawołał Adrjan, nie rosną na piaskach ani na błocie: trzeba na nie zasłużyć, a mając je, umieć wstrzymać i zmusić, by rosły.