Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dajmon.djvu/71

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja? powróciłbym chętnie do mojego Sorrenta, odparł Adrjan, — rozumie się zabierając was z sobą. Matka mi zostawiła tak obszerne pomieszkanie, że wszyscybyśmy się w niem wygodnie mogli ulokować. Śmiejcie się ze mnie jeśli chcecie, ale w Sorrencie zostawiłem co mam najdroższego — moje papiery. Najstraszniejsze myśli mi po głowie krążą. Nie zwykłem się z niemi nigdy rozstawać.
Marjan śmiać się począł.
— A! wiesz, żeś przedziwny! zawołał. Gdybyś kilka tysięcy franków zostawił w komodzie, podzielałbym twój niepokój; papieru zapisanego nikt w świecie nie ruszy...
Adrjan się namarszczył.
— Za nic ręczyć nie można! rzekł krótko. Ludzie miewają fantazye...
— Tylko nie do papieru! dodał hrabia.
— Cóż się stało z miss Rosą? nie wiecie? spytał Adrjan.
— Jakżebym ja nie wiedział o tem! — odezwał się Marjan. Nim wstaliśmy, już jej nie było. Mówiono mi, że się puściła do Pompei w nadziei, że jej tam rysować pozwolą.
— A profesor byłeś już w Pompei? zagadnął Adrjan.
— Byłem, odpowiedział Sieniuta; ale mogę powiedzieć, żem jej nie widział. Trafiłem w deszcz i na zły humor przewodników.
— Ja także choć widziałem wykopaliska, mam ochotę jeszcze do nich pielgrzymować — rzekł poeta...
— I w paszczę niebezpieczeństwa się rzucić — śmiejąc się przerwał Marjan. Miałżebyś odwagę z wiedzą o tem, że nas Angielka tam poprzedziła, iść w jej ślady? Zważ, iż mogłaby przypuścić, że ją gonisz!
— Jesteśmy we trzech! rzekł Adrjan. Lecz w istocie lepiej jest uniknąć spotkania. Radę przyjmuję.