Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dajmon.djvu/72

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wypieram się jej — to był żart nie rada, pośpiesznie wykrzyknął hrabia. — Co do mnie, jestem tembardziej za Pompeją, iż radbym się zbliżyć do Angielki, która wczoraj ani patrzeć na mnie nie chciała, tak była poetą zajęta.
Adrjan smutnie się uśmiechnął.
— Zjedzmy tu śniadanie — wtrącił — a potem ruszajmy do mnie, to będzie najbezpieczniej. Ponieważ miss Rosy nie ma, na cudownej tarasie u Tramontany, patrząc na morze, wśród gaju laurów, przy zapachu rozkwitłego pomarańcz lasku, jeść obiad będziemy.
Profesor i hrabia milczeli, poglądając po sobie; Sieniuta wreszcie głos zabrał.
— Zrobimy to jutro — rzekł biorąc za ręce ucznia. — Dziś — spocznijmy — choćby dla mnie starego...
— Ty także możesz potrzebować wytchnienia, wyglądasz dziś znużony.
— Jestem taki od wielu lat ciągle — westchnął Adrjan. — Inaczej bo być nie może: noszę w sobie myśl, która jak rozpalone żelazo mnie piecze...
— A dla samego jej urzeczywistnienia — odezwał się Sieniuta — należałoby ją odłożyć trochę na stronę. Nie mówię tego w interesie zdrowia, ale w sprawie poematu. Malarz, który obraz tworzy, gdy się w niego wpatrzy, traci poczucie całości, nuży się, nie jest zdolny go ocenić — potrzeba czasem dać poleżeć dziełu, aby świeżą myślą je objąć. Naówczas nowe wytryskują idee, odkrywają się poglądy niespodziane... Daj sobie wakacye...
— Stracę wątek — odezwał się bojaźliwie poeta.
— Odzyskasz go, czytając na nowo... — rzekł profesor — a że twa własna poezya wyda ci się inaczej, żywszą, barwniejszą, to pewna.
— Podzielam zdanie preopinenta — począł Marjan — zróbmy sobie wakacye wszyscy, gońmy za uroczą miss Rosą, kochaj się kilka dni, zobaczysz, że ci z tem zdrowo będzie.
Adrjan potrząsnął głową.