Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dajmon.djvu/89

Ta strona została uwierzytelniona.

Kwadransa nie trwały odwiedziny u pacyenta, doktór Salicetti z tym samym pośpiechem, z jakim wpadł, wybiegł napowrót, siadł do wózka, i jechać miał dalej, gdy go za murkiem czatujący zatrzymali.
Zdziwiony nieco, lecz domyślając się w nich chorych zapewne, siwy doktór wydobył się napowrót ze swego wózka, i z wielką uprzejmością ofiarował się do usług, badając już oczyma tych, których za przyszłych pacyentów uważał.
Zaprezentowali mu się jako przyjaciele Adrjana, a doktor z wesołego usposobienia przeszedł w dosyć posępne.
— Pan konsyliarz darujesz nam — rzekł hrabia Marjan — chcielibyśmy się coś od niego dowiedzieć o prawdziwym stanie zdrowia przyjaciela naszego. On pluje krwią.
Doktor Salicetti dał znak potakujący. Stał chwilę w niepewności i namysłach, ręce rozwarł szeroko i rzekł poważnie a chłodno:
— Przed panami tego taić nie potrzebuję. Stan pacyenta jest — mogę powiedzieć — zdesperowany od dawna... Matce nie miałem potrzeby się z tem odkrywać. Wyprawiono go do Włoch za późno, gdy choroba już była rozwinięta. Powietrze ani my nic na nią poradzić nie mogliśmy. Być może, że klimat przedłuży mu życie; żeby mu je uratował, jest niepodobieństwem... Sam wiek tego pana czyni chorobę niebezpieczną.
Słuchający stali jak wryci pod wrażeniem tego zimno dosyć wygłoszonego wyroku. Sieniuta miał na oczach łzy, załamał ręce.
— Jakże długo się to ciągnąć może? — zapytał Marjan.
Doktor Salicetti brwi podniósł mocno, wydął usta, ruszył ramionami.
— Niepodobna oznaczyć czasu — odparł. Widzieliśmy przykłady w Pizie, na Elbie, niezmiernie, nad-