Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dajmon.djvu/99

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wszystkiemu winna ta nierozsądna... ta miłość bez celu, świętokradzka i płocha...
Bawić się z sercem! — zabawa taka musi się kończyć karą straszną...
Padł znowu na kanapę.
— Zszedłem z drogi mi wyznaczonej — dodał — owoc życia całego zmarnować się może... Nie! nie! trzeba wyjść z tego błędnego koła, które do niczego nie prowadzi, powrócić do pracy!...
Mam umrzeć, niechże ślad zostawię po sobie, że w tej piersi i w tej głowie coś było, coś żyło... coś złożył Bóg — a jam wypiastował...
— Kochany Adrjanie — przerwał mu profesor, — nie pora o tem myśleć i mówić. Nie sądzę, ażeby ci zagrażało niebezpieczeństwo, ale potrzebujesz spokoju. Porzućże te marzenia.
— To nie są marzenia — zawołał gwałtownie Adrjan — to nie marzenia, to najstraszniejsza rzeczywistość. Czuję nadchodzącą śmierć a poemat mój nieskończony. Potrzeba rzucić wszystko dla niego.
— Potrzeba najprzód mieć na to siły — przerwał Marjan. W tym stanie rozgorączkowania nie jesteś do niczego zdolny!
— Jestem zdolny wydać jeszcze przerażający krzyk rozpaczy, zawołał poeta — który najlepiej zakończy poemat dziejów ludzkości, bo jej losy zamkną się w nim całe... Życie nasze i jej — to droga do przepaści ciemnej. Na brzegu jej pieśń zwątpienia — to będzie koniec życia i pieśni.
Z gorączkowym niepokojem rzucił się Adrjan szukając klucza, który ciągle nosił przy sobie, aby otworzyć tekę i dobyć z niej dawno już nietknięte karty. Napróżno profesor chwytał go za ręce, błagając, a Marjan wysilał się na argumenta. Adrjan nie odpowiadając na nie, rozrzucił papiery i chustkę trzymając przy ustach, cały się w nich zatopił. Niekiedy porywał się za piersi i głowę, ale cierpienie nie mogło go oderwać od czytania. Przebiegał oczyma luźne zrzynki pozapisywane gęsto piórem i ołówkiem, skła-