W dawnéj Polsce, Pan Bóg podejmował się uczyć ludzi pokory. Jak zwykle w społeczeństwach, które człowiek buduje po swéj myśli na jakichś podstawach niedostatecznych — los nieustannemi zwroty prostował błędy instytucyi, przypominał prawa i prawdy ogólne, wiekuiste, którym wszystko ulegać musi. Szlachectwo dążyło do przerośnienia w próżniaczy przywiléj; ale ilekroć rodzina zapragnęła go używać, w drugiém lub trzeciém pokoleniu czepiała się jéj jakaś choroba, przychodził nieznacznie upadek i zmuszał do pracy. Ilekroć naród zapragnie walczyć z wolą bożą przeciw prawdzie wiekuistéj, zawsze, jak w boju Tytanów, pada na twarz zdruzgotany piorunem przed majestatem jéj zwycięzkim. Nietylko u nas się tak działo: rozbogacone a zniewieściałe rodziny patrycyuszów i dożów weneckich, jeszcze przed upadkiem Rzeczypospolitéj, zaczynały mrzeć z głodu po opustoszałych pałacach.
W historyi naszych rodzin szlacheckich mamy mnóztwo podobnych przykładów téj niestałości a raczéj sprawiedliwości losu. Gdy jedna klassa społeczeństwa, kosztem drugich wyłamać się chciała z po-