— Koniec końców — przerwał Kapustyński — jawna rzecz, że poszedł za skłonnością. Wiecież co? nie ma co walczyć: różnemi drogi idzie człowiek; niech on swoją, którą mu instynkt wskazał, rusza.
— Nigdy w świecie nie pozwolę na to! zakrzyknął ojciec. Ja go odebrać muszę, i przełamię tę naturę, oddam go..!
— Ho! ho! a dokąd? spytał gość.
— Do wojska.
— Szkołę wybrałeś gorszą od dworu! zawołał Dyogenes. Już lepiéj wsadź go do Kapucynów, to mu spać nie dadzą i głodem zamorzą buntowniczego ducha.
— Ha! to go przy sobie trzymać będę — zawołał ojciec.
— Nie lepsze i to: sobie przyczynisz boleści, a jemu okazyi do grzechu, bo się z nim nie zrozumiecie nigdy. Mówię wam; niech leci, niech leci; wy się módlcie.
— Jejmość idzie! z czatów od okna rzekł p. Baltazar: baczność!
— Cicho.
Zamilkli. Dyogenes znowu jął brzdąkać w skrzypce i nócić.