Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dola i niedola część I.djvu/225

Ta strona została uwierzytelniona.

217
DOLA I NIEDOLA.

— Już to widać, że oni się musieli zlęknąć pańskiego przyjazdu, i że się im chłopiec bardzo podobał, rzekł Szuba cicho. Może oni jego myślą wziąć sobie za syna!
— Za syna! krzyknął nagle stary, podnosząc głowę, — ale ja także chcę mieć syna!... to moje dziecię... Jakże? wolno jest panom jak Cyganom kraść dzieci?..
— JPanie — z cicha mówił Dawid, — niech się pan trochę uspokoi... Powoli! powoli. Tu nic nie pomoże krzyczeć i narzekać... tu potrzeba flegmy. Ludzie powiadają, że tam jemu krzywda żadna stać się nie może... pojechał jak wielki pan.
— Pójdę więc wprost do króla! zawołał nie słuchając nic pan Krzysztof, — przed tron! Tron powinien być ołtarzem sprawiedliwości. Pójdę przed tron: niech ludzie wiedzą, niech słyszą, niech sądzą, to rozbój!... Niechby mi wzięli majętność! to nic! ale dziecko, które chowałem sobie, dla siebie... dziecko, możeż to być?
— Jaśnie panie, rzekł cicho Szuba: na świecie dzieje się zawsze wszystko to, co nie może być... i coby być nie powinno... taki to już porządek. Człowiek na to żyje — aby znosił.
Pan Krzysztof z gniewu i boleści płakał znowu, ale mu wstyd było świadka téj męczarni.
— Przychodź waćpan jutro rano przed jedenastą... zobaczymy — rzekł odprawiając pomocnika.
— Niech tylko JPan się uspokoi, odezwał się żegnając go Szuba. Noc, to wielki professor. Jak JPan pomyśli, no! to się coś znajdzie: Pan Bóg da.
Spytawszy się, czy czego jeszcze nie potrzebuje? i nie otrzymawszy żadnéj odpowiedzi, odszedł Szuba, a pan Krzysztof pozostał nareszcie sam ze swoją ciężką troską i rozpaczą.