Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dola i niedola część I.djvu/325

Ta strona została uwierzytelniona.

317
DOLA I NIEDOLA.

ra się w bramie cmentarza zatrzymać musiała, bo ją dusiły łzy niewypłakane, a z niemi nie chciała iść przed ołtarz oskarżać syna przed Bogiem.
Stanęła tu, oparła się o słup, i w milczeniu słuchała.
Starzec przy niéj z suchą, wypaloną gniewem źrenicą, zatrzymał się, żując wyrazy, których wymówić nie śmiał — przeklinał!
Na to właśnie nadszedł powoli przywlokłszy się pan Adam, przybliżył się, stanął zmieszany i cicho wyrzekł:
— Matka!
To słowo ją obudziło, poznała głos dziecięcy, choć w nim brzmiały nie owe czyste dźwięki mowy młodzieńczéj, do których była przywykła, które pamięć przechowała.
— Na kolana! na kolana! do nóg! zagrzmiał głos Dyogenesa; na kolana młokosie! na kolana przed ołtarzem znieważonym przez cię grzeszniku!
Adam stał. Ręce matki już oplotły szyję jego białą, a oczy Anny załzawione wpatrywały się z rozkoszą w tę śliczną twarz, życiem i namiętnościami już napiętnowaną.
— Dziecko moje, dziecko moje!... odzywała się w przerwach łez p. Krzysztofowa. O mój Boże! jakże się on odmienił! jakże wyrósł, jak wypiękniał! — mówiła szybko — i mój on i nie mój; i ten, i cudzy jakiś...
Adam stał jak słup niemy, tak był odrósł i odwykł od tych uczuć, które widok matki w nim wskrzesił; tak się czuł do nich niezdolnym, tak był zimny i zmieszany, że nie wiedział co powiedzieć do rozpłakanéj niewiasty, a serce mu nic nie dyktowało.