Adaś jak piorun wpadł na stancyę właśnie w chwili, gdy stary Zamszyc z usty otwartemi, z okularami zarzuconemi na czoło, stojąc w pośrodku izby, słuchał razem sześciu opowiadających mu chłopaków o wycieczce O... do gospody z jakąś wielką i piękną panią i strasznie poważnym magnatem.
— Otóż i dezerter! — zawołał pedagog surowo — gdzieżeś to asan był?
— Ja! byłem u moich krewnych państwa kasztelaństwa O...
— Bez pozwolenia! siako tako! (było to przysłowie, którego Zamszyc tak niepowściągliwie używał, że go przezwano tém imieniem).
— Tak jest, i bez niczyjego pozwolenia jadę z nimi zaraz do Warszawy, bo mnie z sobą biorą: tylko kilka słów do rodziców napiszę.
— Jak to! co to! nie pytając pana stolnikowicza — przerwał zdumiony tém zuchwalstwem Zamszyc — co to... siako tako... aspan sobie myślisz... co to to tam być?
— Ot tak jak mówię: zabieram manatki i kłaniam się Waćpanu, szczęśliwy, że stęchłéj jego kaszy ze świecę łojową jeść już nie będę.