tako! — zawołał Zamszyc bijąc się w piersi. — Już jeślim winien, tom szelma.
— Gadacie, gadacie, a ja do téj chwili nic nie rozumiem! — przerwał niecierpliwie Baltazar, który pomimo doznanego wrażenia nie zapomniał korzystać ze świeżego powietrza i krótką swą poleską fajeczkę bakunem nakładał, a wziąwszy ją w zęby, począł ognia krzesać.
— List od tego smarkacza — zawołał mnąc papier w kieszeni pan Krzysztof — sam nie wiedział co pisał; jak w gorączce, donosi nam, żegnając mnie i matkę, że jedzie z kasztelaństwem do Warszawy, że oni się chcą podjąć jego wychowania! Rozumiesz panie bracie... kwita z ojca i matki! Że mnie starego bez bolu i żalu odjechał tak i rzucił, a! Bóg miłościw, temu się jeszcze nie tak dziwię — dodał Krzysztof; — między ojcem a synem mniéj jest węzłów serdecznych. Ależ tę biedną, tę matkę, która go tak kochała, że kamieńby się przecię jéj miłości ulitował, dla ludzi, których raz pierwszy w życiu zobaczył, porzucić? to niepojęte!
Milczeli chwilę, pan Krzysztof westchnął.
— W rany Chrystusowe potrzeba to złożyć na ofiarę, dodał. Toć nic jeszcze, to nic: pojadę ja sam po niego, odbiorę dziecko... ale dosyć dni kilkunastu, by trucizna miękkości zakradła się w serce, by się popsuł na całe życie... Gdy ten oddech zatruty sybarytyzmu wionie na człowieka, to jak zaraza morowa: z niéj się nie wychodzi bez uszczerbku na zdrowiu... I cóż ja mieć mam za nadzieję w dziecku, które już nie ma serca w latach, w których się go miewa za wiele?... A to moje jedyne!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dola i niedola część I.djvu/74
Ta strona została uwierzytelniona.
66
WYBÓR PISM J. I. KRASZEWSKIEGO.