Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dola i niedola część II.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

113
DOLA I NIEDOLA.

Santa Lucie rozlegają się wieczorami. Śpiewając wciąż patrzała na niego, a pieśń rozpoczęta głośniéj, powoli marła, cichła, oddalała się, ulatywała, kończąc się jakimś niewyraźnym szmerem.
Leonina krzyknęła i rozpłakała się... zerwała się z krzesła i pobiegła płacząc do drugiego pokoju. Beatrix przestraszona wyleciała za nią. Wróciła jednak wkrótce nadąsana, przepraszając za przyjaciółkę, która się uczuła chorą i musiała spocząć.
Pan Adam zrozumiał, że powinien odejść. Siedział tu przedstawiając jakąś marę przeszłości dosyć kwaśny, choć Włoszka mu się podobała; nie był rad nawet, że do jego Antinousowskiéj figury jakiś nieboszczyk śmiał być tak bardzo podobnym. Maluta zmieszany był również tą tak dziwnie zakończoną sceną. Beatrix pożegnała ich ziewając, i rzuciła się na krzesło przeglądając się w zwierciedle.
Zeszli milczący, Maluta nie śmiał pytać.
— Mieliśmy po co kręcić karki! rzekł pan Adam: dziewczyna ma ćwieki w głowie.
— A jednak! to najpierwsza piękność w stolicy.
— Smutna, rozpłakana.
— O! o! osuszyłbyś pan te łzy, gdybyś chciał.
— Wątpię.
— Ja, nie. Miłość różne miewa początki — rzekł Maluta, — dobrze kiedy się łzami inauguruje.
— Ale koniec zawsze ma jeden! zawołał kasztelan — to sęk... a powinnaby trwać i być bez końca.
Rozeszli się ziewając i niekontenci z siebie. Maluta odstąpił już był parę kroków, lecz zawrócił jeszcze do pana Adama.