Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dola i niedola część II.djvu/190

Ta strona została uwierzytelniona.

182
WYBÓR PISM J. I. KRASZEWSKIEGO.

néj, w któréj przy oknie siedziała macocha, i ja i on poznaliśmy po jéj twarzy straszliwy na nas wydany wyrok. Ujrzeliśmy ją bladą, z oczyma od płaczu czerwonemi, ale już oschłemi z łez, ręce jéj drżały... Bojąc się wydać zapewne, słowa jednego nie rzekła, zmuszała się do obojętności, do udawania spokoju. Wieczór upłynął w téj obawie nieusprawiedliwionéj: spodziewaliśmy się co chwila wybuchu, nie odezwała się wszakże; mówiliśmy o rzeczach obojętnych, macocha ciągle prawie była milcząca. Milczenie to jednak czuliśmy oboje jak straszną groźbę; wiedzieliśmy, że ta kobieta przebaczyć nie potrafi, że w ciszy knuje coś okropnego.
Izdebka, którą mi przeznaczono, przedzielała dwie inne: jedną zajętą przez macochę z dzieckiem, drugą przez Alberta. Zgasiłam wcześnie światło u siebie, i nie chcąc być słyszaną, poczęłam boso po pokoiku przechadzać się, myśleć i płakać.
Był to widocznie ostatni dzień naszego szczęścia; nie wiedząc co nas czeka, czułam grożące niebezpieczeństwo blizkie.
Z obu stron było cicho, ale przez szczeliny ścian karczemnych padały smugi światła do izdebki. Mimowolnie prawie przyłożyłam oko do jednéj z nich, szukając jego, chcąc go zobaczyć, odgadnąć jego myśli, bom i jego rozpaczy się obawiała.
Było już po północy. Albert chodził jeszcze, gryzł palce, targał włosy, brew miał najeżoną, był straszny... Z drugiéj strony, przez źle zamknięte drzwi ujrzałam macochę nad kolebką, tak straszną ze ściągnionemi brwiami, podpartą na ręce, z wyrazem takiéj rozpaczy, że mi się zdała Medeą gotową zamordować swe dziecię. Po niejakim czasie wstała, westchnęła i poszła do