Pan Adam przez dzień cały był w odmęcie. Jeździł dziękować królowi, który popatrzawszy nań jakoś z ukosa, szydersko nieco, prawie z politowaniem, wybąknął jakąś grzecznostkę zwyczajną; potém sam roznosił prezenta i różne opłaty, przyjmował winszujących, musiał dziękować i odpowiadać na listy. Wracając do domu z jednéj z tych wycieczek, spotkał Malutę, który powóz jego w ulicy zatrzymał.
— Ja jeszcze kochanemu kasztelanowi nie powinszowałem — rzekł z rozczuleniem — a Bóg widzi, otworzyć proszę serce moje, jak jest przejęte! To tylko podnóżek do czegoś większego, wart jesteś więcéj! Ale nie mógłbym parę słów pomówić? rzecz magni momenti!
— Panie Floryanie siadaj, pojedziemy w aleje; powiem ci późniéj, dla czego cię z sobą do domu zabrać nie mogę... Zabieraj się ze mną do powozu! a żywo!
— Mnie nic tłómaczyć niepotrzeba — zawołał Maluta po cichu — to się wie. Pani się na mnie gniewa, miałem tego dowody, obawia się o kasztelana. Ale to zwykłe dzieje żon zazdrosnych, póki się nie ostrzelają: zważać na to niepotrzeba zbytnio. Co innego mam kochanemu kasztelanowi powiedzieć, że bodaj... bodaj czy nie dwa na raz szczęścia go spotkały.
— Dwa! cóż drugiego?
Maluta się rozśmiał.
— Jeżeli — dodał — szczęściem to nazwać się godzi. Trzeba wiedzieć — rzekł ciszéj — że ja jestem u komandora tak jak domowy, i w najlepszych stosunkach z tą bestyjką Leoniną: ona się w panu kasztelanie formalnie kocha.
— Co znowu pleciesz! Raz mnie widziała z daleka! rzekł śmiejąc się kasztelan.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dola i niedola część II.djvu/92
Ta strona została uwierzytelniona.
84
WYBÓR PISM J. I. KRASZEWSKIEGO.