Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Druskieniki.djvu/122

Ta strona została uwierzytelniona.

szych i konnych objezdczyków, na targu niczego dostać nie można; muzyka ujechała zagrawszy na odjezdném, nie chcąc ani dnia nad Sierpień tu przebyć, u źródła samotnych kilku chorych tylko się przechadza, kupcy pakują żywo, a właściciele domów licząc stłuczone szyby i popsute zamki, zatarassowują na sen zimowy swoje pomieszkania, które razem z motylami i liśćmi nowemi, słońce dopiéro wiosenne przebudzi. W miejscu ludności napływowéj, widać już tylko obywateli Druskienickich przechadzających się lub z wędką czatujących na rybkę w Rotniczance. Że niewesoło tu być musi zimą, każdy pojmie po tém, co się daje postrzegać w jesieni. Ależ za to ile życia, ile szumu, ile zgiełku, i muzyki, i plotek, i komerażów, i sporów, i przyjaźni, i miłostek, począwszy od Czerwca do Września! Piérwszych dni Września już nawet furmańskie bryki, które wprzód wywoziły co dzień mnóstwo chorych, nie ukazują się po ulicach, piasek pieszych tylko nosi ślady, bydło pasie się u źródeł i chodzi po żwirowanych ścieżkach; pozostali wybierają się pośpiesznie, wystraszeni, niespokojni widząc się tak bardzo sami jedni. Uciekajmy więc, unoś-