zasłaniały mi widok wszelki. Na wydmie piasczystym u brzegu rzeki mignęły mi się ze swoją niemiecką, a raczéj kolonij fizjognomją — Różyszcze. Gdyby nie Styr, gdyby nie okolica, możnaby się mniemać w jednéj z tych osad Chersońskich i Bessarabskich, w których pracowici Niemcy tak daleko od kraju, za kawałek chleba siedzą. Domy kolonistów tak różne od chat ubogich chłopków naszych, okna ich z firankami, szklannie drzwiczki do ogródka malwami zakwieconego, wysokie dachy tarcicami kryte; — dziwnie odbijają wśrzód naszego kraju, właśnie jak rośliny obce, którebyś zasiał na grzędzie. Oko zaraz odróżni, co nienasze. Zdaje się, że niemiecki płot nawet inaczéj wygląda, a nie powiem, żeby ładniéj; może jest lepszy, mocniejszy, wyrozumowańszy, ale czemuś dla nas obcy i niesmaczny. Tak i domy i postaci niemieckie.
Ale już mijamy miasteczko, karczmy, folusze i młyny, a posuwamy się traktem daléj, tym krajem pośredniczącym między Polesiem a Wołyniem, który więcéj już ma charakteru poleskiego niż wołyńskiego. Chwilami piasek dokuczliwie koniom i jadącemu czuć się daje, zda się hamować koła
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Druskieniki.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.